Zegar ścienny w marmurowym holu wybił wpół do trzeciej, gdy czarny mercedes Marka Kowalskiego cicho wtoczył się na długi, okrągły podjazd jego willi w warszawskiej dzielnicy Mokotów. Nie powinien był jeszcze wrócić. Posiedzenie zarządu zakończyło się wcześniej, więc postanowił zrobić niespodziankę córce, Hance. Miała zaledwie sześć lat – bystra i wrażliwa, z parą różowych kul, ozdobionych naklejkami z motylami, które dumnie nazywała „czarodziejskimi skrzydłami”.
Zwykle, gdy wracał niespodziewanie, podskakiwała w jego stronę z promiennym uśmiechem, który rozpuszczał jego serce. Ale tego dnia – nie było śmiechu, nie było tupotu małych stóp, żadnej radosnej głosik wołającej: „Tatusiu!”.
Zamiast tego usłyszał coś, co ścięło krew w jego żyłach.
Płacz dziecka.
Nie ciche kwilenie, nie marudzenie rozpieszczonej dziewczynki. Nie – to było coś głębszego, bardziej poruszającego. Krzyk przerażenia.
A potem kolejny dźwięk – ostry, zimny i bezlitosny. Kobiecy głos.
„Ty głupia, niezdarna kaleko! Spójrz, co zrobiłaś! To był perski dywan wart więcej niż twoje marne życie!”
Marek zastygł w miejscu, dłoń wciąż na klamce.
Ten głos należał do Wiktorii – jego żony.
Poślubił ją dwa lata temu, mając nadzieję, że wniesie odrobinę ciepła do ich zniszczonego domu po śmierci pierwszej żony, Zofii, która odeszła z powodu raka. Zofia była miłością jego życia, a gdy umarła, Hania miała zaledwie cztery lata – krucha, złamana sercem, rozpaczliwie potrzebująca miłości matki.
Wiktorii wydawała się idealna – elegancka, dobrze wychowana, inteligentna. Mówiła wszystko, co trzeba. Grała swoją rolę.
Aż do tego dnia.
Z wnętrza dobiegł cichy, drżący głosik córki:
„Proszę, Mamo Wiktorio, nie chciałam! Tylko chciałam wodę… kule mi się poślizgnęły…”
Potem – łomot.
Westchnienie.
I cisza.
Coś w Marku pękło.
Gwałtownie otworzył drzwi.
Widok, który ujrzał, miał zostać w jego pamięci na zawsze.
Salon – zwykle nienaganny – był w rozgardiaszu. Szkło leżało w rozbitych kawałkach na dywanie, woda rozlewała się jak plama winy. A pośrodku tego wszystkiego siedziała mała Hania, tuląc swojego misia, drżąc od łkań. Jej różowe kule leżały gdzieś obok.
Nad nią stała Wiktoria – promienna i nienaganna jak zawsze, jej designerska suknia nietknięta chaosem.
Tylko jej twarz zdradzała prawdę – wykrzywiona w grymasie pogardy.
„Wiktoria!” głos Marka zagrzmiał przez dom, tak głośno, że w barku zadzwoniły kryształowe kieliszki.
„Co się tutaj dzieje?!”
Obróciła się, zaskoczona. Przez ułamek sekundy Marek zobaczył coś w jej oczach – nie strach, nie winę, ale coś znacznie mroczniejszego. Nienawiść.
Potem, jakby nic się nie stało, poprawiła włosy i odpowiedziała tym sztucznym, słodkim tonem, który kiedyś go oszukał.
„Kochanie, wróciłeś wcześniej! To nic. Hania miała mały wypadek z napojem, tylko tyle. Chciałam ją nauczyć ostrożności wobec drogich rzeczy.”
Marek milczał. Spojrzał na córkę – jej złote włosy splątane, policzki czerwone od łez. Jej niebieskie oczy – oczy Zofii – szerokie z powodu bólu i zagubienia.
Przysiadł obok niej, delikatnie biorąc jej drżące dłonie w swoje.
I wtedy to zobaczył – blade czerwone ślady opasujące jej drobne nadgarstki.
Ktoś ją złapał. Mocno.
„Kto ci to zrobił?” szepnął.
Wargi Hani drżały. „Tatusiu… nie gniewaj się. Ja tylko… chciałam pić…”
Poczul, jak ściska mu się klatka piersiowa. „Ona cię uderzyła?”
Jej milczenie było odpowiedzią.
Gdy Marek odwrócił się do Wiktorii, jego głos nie był już głośny – ale zimny jak lód.
„Spakuj się. Masz godzinę.”
Jej twarz zbladła. „Co? Nie możesz być poważny! Przez tę małą scenę? Marek, ona tobą manipuluje! Ciągle płacze, udaje ofiarę. Nie możesz pozwolić, by rozpieszczone dziecko odwróciło cię od żony.”
Powoli wstał, biorąc Hanię na ręce. „Moja córka nie jest rozpieszczona. A ty… nigdy więcej nie dotkniesz jej nawet palcem.”
Gdy kierował się w stronę schodów, ton Wiktorii zmienił się – z oburzonego na jadowity.
„Pożałujesz tego, Marku Kowalski. Nie masz pojęcia, co tracisz. Ta dziewczynka zrujnuje ci życie – tak jak jej matka prawie to zrobiła.”
Jej słowa rozbrzmiały za nim jak klątwa.
Na górze Hania wtuliła twarz w jego ramię. „Tatusiu,” wyszeptała, „dlaczego Mama Wiktoria mnie nienawidzi? Czy to przeze mnie, bo jestem… inna?”
Gardło Marka ściMark mocniej przytulił córeczkę, wiedząc, że teraz ich walka dopiero się zaczyna, ale nie pozwoli, by cokolwiek zagroziło jej uśmiechowi.



