Było późne popołudnie w centrum Warszawy, dzień, w którym miasto z oddali mieniło się złotem, lecz z bliska ukazywało surowe oblicze. Żar falował nad Alejami Jerozolimskimi. Generator food trucka kaszlał za kolejką urzędników. Światła reflektorów migotały w powolnym korowodzie zmierzającym w stronę Trasy Łazienkowskiej. Na chodniku przy przystanku autobusowym, osłoniętym szklaną klatką, młoda kobieta osunęła się na beton, jakby grawitacja zażądała tego osobiście. Dwoje maluchów kurczowo ściskało jej ramiona i płakało, ich małe twarzyczki zwrócone ku niebu, które nie miało im nic do zaoferowania.
Przy krawężniku zatrzymał się lśniący czarny Mercedes, emanujący cichą pewnością siebie i wypolerowanym chromem. W środku siedział Marek Kowalski, mężczyzna, który zbudował imperium, ucząc skomplikowane systemy posłuszeństwa. W wieku trzydziestu sześciu lat był miliarderem, którego nazwisko stało się synonimem sukcesu w gabinetach dyrektorskich, a twarz zdobiła okładki magazynów w kioskach na lotniskach. Jego kod działał w miejskich centrach danych i szpitalnych sieciach; premiery jego produktów paraliżowały ulice, wypełnione dronami i fajerwerkami. Miał pochylenie do przodu, jak człowiek, który nigdy nie zawiódł własnych ambicji.
Miał właśnie jechać na spotkanie, gdzie mężczyźni w garniturach czekali, by szepnąć liczby przy lśniącym stole, gdy tłum na chodniku przykuł jego uwagę. Marek nigdy nie zatrzymywał się dla ulicznych zamieszanie. Miał kierowcę, kalendarz, życie zaprojektowane tak, by unikać niespodzianek. Ale coś w tym dźwięku – płaczu dwojga dzieci, rytmie starszym niż język – przebiło się przez izolację samochodu, jakby auto nagle stało się przepuszczalne.
„Zatrzymaj się” – powiedział, a kierowca, zaskoczony na tyle, by spojrzeć w lusterko wsteczne, usłuchał.
Tylne drzwi otworzyły się z cichym *kliknięciem*. Wdarł się żar. Marek wysiadł na chodnik, wkraczając w krąg obcych ludzi, którzy robili miejsce, jak to czynią ci, którzy liczą, że ktoś inny przejmie odpowiedzialność. Kobieta na ziemi miała delikatny wygląd kogoś, kto był silny zbyt długo. Jej włosy były spięte w kok, który dawno przestał negocjować z rzeczywistością. Pył przybrudził jej kość policzkową. Bliźniaki – jeden w wyblakłej żółtej koszulce z wizerunkiem rekina, druga w różowej sukience z luźnym rąbkiem – próbowały wspiąć się z powrotem na jej kolanaMarek pochylił się, jego dłonie otwarte, gotowe złapać nie tylko ich ciała, ale i cały ich świat, który właśnie się zawalił, i w tej chwili zrozumiał, że najważniejsze imperium, jakie może zbudować, nie będzie miało nic wspólnego z kodami ani miliardami, lecz z tym, by być ojcem, który trzyma za ręce dwie małe duszki, gdy wracają do domu po dniu pełnym zawirowań.



