Smutna samotna matka siedziała sama na weselu, przedmiotem kpin wszystkich, gdy podszedł do niej szef mafii i szepnął: „Udawaj, że jesteś moją żoną i zatańcz ze mną”…
Śmiechy wokół były głośniejsze niż muzyka.
Katarzyna siedziała samotnie w najciemniejszym kącie sali weselnej, ze splecionymi nerwowo dłońmi, wzrok utkwiony w nietkniętej szklance szampana. Jej kwiecista sukienka — pożyczona, nieco wypłowiała — ledwo maskowała wyczerpanie w jej oczach. Po drugiej stronie sali pary kołysały się dostojnie pod złoconymi żyrandolami, a szepty krążyły wokół jej stolika jak sępy.
—To ta samotna matka, prawda? — rzuciła pogardliwie druhna. — Mąż ją zostawił. Nic dziwnego, że siedzi sama — zaśmiała się inna.
Katarzyna przełknęła ślinę. Obiecała sobie, że nie zapłacze, nie dziś, nie na weselu kuzynki. Ale gdy zobaczyła taniec ojca z córką, coś w niej pękło. Pomyślała o swoim małym synku, Jacku, śpiącym w domu pod opieką sąsiadki. O wszystkich nocach, gdy udawała, że wszystko jest w porządku.
Wtedy z tyłu rozległ się głos niski i ciepły: — Zatańczysz ze mną?
Odwróciła się i ujrzała mężczyznę w nieskazitelnym garniturze. Miał szerokie ramiona, ciemne oczy i aurę, która uciszyła całą salę. Poznała go od razu: Marek Nowak, o którym mówiono, że jest wpływowym biznesmenem z Warszawy, choć szepty nazywały go inaczej: szefem mafii.
— Ja… nawet pana nie znam — wyjąkała.
— Więc udawajmy — odparł cicho, podając jej dłoń. — Udawaj, że jesteś moją żoną. Choćby na jeden taniec.
Tłum zamilkł, gdy niepewnie wstała, jej drżące palce spoczęły w nieugiętym uścisku jego dłoni. W sali rozległy się zdumione okrzyki, gdy Marek poprowadził ją na środek parkietu. Orkiestra zmieniła melodię, powolny, przejmujący walc wypełnił powietrze.
Gdy tańczyli, Katarzyna zauważyła coś dziwnego: kpin już nie było. Nikt nie śmiał nawet szeptać. Po raz pierwszy od lat nie czuła się niewidzialna. Czuła się… dostrzeżona. Chroniona.
A gdy Marek się pochylił, jego słowa brzmiały jak ledwie słyszalny szept: — Nie oglądaj się za siebie. Po prostu się uśmiechaj.
Muzyka ucichła, lecz sala wciąż milczała. Wszyscy wpatrywali się w nich: tajemniczego mężczyznę i samotną matkę, która nagle wyglądała jak królowa. Dłoń Marka spoczywała lekko na jej talii, lecz jego wzrok błądził po tłumie z zimną precyzją.
Gdy walc się skończył, odprowadził ją z parkietu. — Dobrze sobie poradziłaś — mruknął.
Katarzyna mrugnęła. — Co się właśnie stało?
— Powiedzmy… — odparł z lekkim uśmiechem — że potrzebowałem dystrakcji.
Usiedli przy stoliku w kącie, jej serce wciąż biło szybko. Nalał jej drinka, każdy jego ruch był opanowany, celowy. — Ci ludzie już cię nie dokuczą — powiedział, rzucając okiem na szeptający tłum. — Boją się tego, czego nie rozumieją.
Przyjrzała mu się. Jego szczęka, blizna koło ucha, sposób, w jaki wydawał się jednocześnie niebezpieczny i… łagodny. — Nie musiał mi pan pomagać.
— Nie zrobiłem tego dla ciebie — odparł cicho. — Ktoś w tej sali chciał mnie upokorzyć. Pomogłaś mi odwrócić sytuację.
Katarzyna zmarszczyła brwi. — Więc byłam tylko przykrywką?
— Może — przyznał. Lecz jego oczy zmiękły. — Ale nie spodziewałem się, że spojrzysz na mnie tak, jak to zrobiłaś. Jakbym był… człowiekiem.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, podeszło dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach, szepcząc coś po polsku. Twarz Marka się zmieniła. Wstał nagle. — Zostań tutaj — rozkazał, jego ton nie pozostawiał wątpliwości.
Lecz ciekawość Katarzyny była silniejsza. Wyszła za nim, jej obcasy cicho stukotały po marmurze.
Przy parkingu ujrzała, jak Marek rozmawia z innym mężczyzną — tym z pistoletem schowanym pod marynarką. Ich słowa były ostre, pełne napięcia. W końcu nieznajomy odjechał, a Marek odwrócił się i zobaczył jej wzrok utkwiony w sobie.
— Nie powinnaś tego widzieć — powiedział, podchodząc. — Nie chciałam… — Jesteś odważna — przerwał. — Albo naiwna.
Jego oczy wbiły się w jej. — Skoro już mnie poznałaś, nie możesz tak po prostu zniknąć z mojego życia, Katarzyno.
Nocny wiatr niósł zapach róż… i strachu.
Po raz pierwszy Katarzyna zrozumiała, że wplątała się w coś znacznie większego od niej.
Dwa dni później Marek stanął w drzwiach jej małego mieszkania. Jaś budował wieże z klocków w pokoju, gdy podniósł wzrok i zapytał: — Mamo, to ten pan z wesela?
Marek uśmiechnął się lekko. — Coś w tym rodzaju.
Katarzyna zdrętwiała, niepewna, czy wpuścić go do środka. — Nie powinien pan tu być.
— Wiem — odparł, przekraczając próg. — Ale nie lubię niedokończonych spraw.
Jego wzrok powędrował po odklejającej się tapetA gdy Marek wyciągnął rękę, by pogładzić włosy Jacka, Katarzyna zrozumiała, że właśnie znalazła coś, czego nawet nie śmiała sobie wyobrazić — dom.



