Neonowe światła warszawskiego Śródmieścia migotały na tle północnego nieba, gdzie szklane wieżowce wznosiły się jak pomniki ambicji. W jednym z nich siedział Marek Kowalski, czterdziestodwuletni mężczyzna, który miał wszystko—pieniądze, władzę, wpływy. Ale patrząc na miasto, które nigdy nie zasypiało, Marek zrozumiał, że brakuje mu jednego: potomka. Dziedzictwa krwi i nazwiska, którego nawet jego miliony nie mogły kupić.
Próbował małżeństwa—dwa razy. Oba rozpadły się pod ciężarem oczekiwań i zdrad. Marek uznał, że miłość to tylko krucha iluzja, gra, która zawsze kończy się porażką. Ale dziecko—to było coś innego. Dziecko to inwestycja, ciągłość. I w przeciwieństwie do miłości, można je kontrolować, zaplanować, zrealizować jak każdą inną transakcję.
Następnego ranka Marek wsiadł do swojego sportowego auta, skórzane fotele skrzypiały pod nim, gdy jechał przez zatłoczone ulice Warszawy. Jego myśli nie zaprzątały klony rosnące wzdłuż alei ani reklamy luksusowych marek. Zastanawiał się, jak znaleźć kogoś, kto urodzi mu dziecko. Kogoś bez emocjonalnych więzi, bez zobowiązań. Tylko umowa.
Czekając na czerwonym świetle w centrum, coś przykuło jego uwagę. Na rogu chodnika młoda kobieta siedziała na betonie, szkicując coś na podartym kawałku papieru. Miała rozczochrane brązowe włosy opadające na twarz, a jej niebieskie oczy błyszczały przez warstwę zmęczenia. Dla innych przechodniów była niewidzialna, ale Marek ją zauważył. Wbrew instynktowi się zatrzymał. Kto rysuje na chodniku, jakby reszta świata nie istniała?—pomyślał z goryczą. Gdy światło zmieniło się na zielone, ruszył, ale po kilku ulicach obraz dziewczyny pochylonej nad szkicem nie dawał mu spokoju. Z irytacją zawrócił.
Wciąż tam była, opierając kartkę o ścianę. Marek podjechał do krawężnika i opuścił przyciemnioną szybę. „Hej, ty. Chodź tu.”
Młoda kobieta podniosła głowę, podejrzliwie mrużąc oczy, gdy przyglądała się mężczyźnie w garniturze za kierownicą. Wahała się.
„Nie proszę”—powiedział Marek stanowczo. „Nie mam całego dnia.”
Powoli, niechętnie, podeszła. Z bliska jej wychudzenie było uderzające, ubrania wytarte, a jednak w jej postawie było coś godnego. „Czego pan chce?”—zapytała cicho, ale pewnie.
„Wsiadaj. Porozmawiamy gdzie indziej.”
Roześmiała się sucho. „Nie jestem jedną z tych. Jeśli pan o to pyta.”
Marek zacisnął szczękę. „Nie bądź śmieszna. Nie mam na to czasu. Chcę tylko porozmawiać. Wsiadaj albo wracaj na chodnik.”
Wciąż się wahała, ale autorytet w jego głosie nie pozostawiał miejsca na odmowę. Wsiadła.
W samochodzie panowała ciężka cisza, gdy Marek jechał do cichej kawiarni z dala od miejskiego zgiełku. Usiedli w kącie, wśród szumu rozmów. On przyglądał się jej twarzy w półmroku.
„Jak się nazywasz?”—zapytał.
„Alicja Nowak”—odparła ostro. „Ale dlaczego to ma znaczenie?”
„Bo muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia. Powiedz, Alicja—dlaczego siedzisz na chodniku i rysujesz, jakby nic innego się nie liczyło?”
Wzruszyła ramionami, unikając jego wzroku. „Co innego mam robić? Nie mam dokąd pójść. Straciłam wszystko. Ale to nie pana sprawa.”
Marek pochylił się do przodu. „Więc przejdę do sedna. Chcę ci złożyć ofertę. Coś, co może zmienić twoje życie.”
Zmrużyła oczy. „I co to byłoby?”
„Chcę, żebyś urodziła mi dziecko.”
Alicja zamrugała, pewna, że źle usłyszała. „Żartuje pan, co?”
„Mówię poważnie. Pokryję wszystkie wydatki, zapewnię wsparcie w ciąży, a po wszystkim dostaniesz tyle pieniędzy, że nigdy więcej nie będziesz musiała martwić się o przeżycie na ulicy.”
Alicja zaśmiała się bez humoru, krzyżując ramiona. „Jesteś wariatem. Jaki mężczyzna proponuje coś takiego obcej kobiecie?”
„Taki, który wie, czego chce. Nie chcę miłości, Alicja. Nie chcę dramatów. Tylko dziecko. To wszystko.”
Wpatrywała się w niego, jego słowa dźwięczały jej w głowie. Zuchwałość tej propozycji wstrząsnęła nią. A jednak za tym lodowatym spojrzeniem była determinacja, której nie mogła zignorować. To nie był żart.
„To szaleństwo”—szepnęła. „Żadna rozsądna kobieta by się nie zgodziła.”
Marek nie drgnął. „Żadna kobieta na twoim miejscu nie odmówi.”
Te słowa uderzyły jak cios. Choć chciała go znienawidzić, prawda kłuła ją jak szpilka. Oferował komfort, stabilność, ucieczkę od głodu i zimna. Ale za jaką cenę?
„I co potem?”—zapytała w końcu. „Co się stanie, gdy dziecko się urodzi?”
„Otrzymasz pokaźną sumę. Wystarczającą, by zacząć od nowa. Bez zobowiązań. Będziesz wolna.”
„I skąd mam wiedzieć, że nie zmienisz zdania i nie wciągniesz mnie do sądu?”
„Jestem biznesmenem. Nie zawieram umów, nie zapewniając korzyści obu stronom. Będziesz miała wiążącą umowę. Nikt nie zmieni warunków później.”
Cisza zawisła między nimi, gdy Alicja przetrawiała jego słowa. Głos matki odzywał się w jej głowie: Szanse pukają tylko raz. Ale co to za szansa?
Gdy w końcu odezwała się, jej głos był pewny. „Muszę mieć czas do namysłu.”
Marek wstał, zapinając marynarkę. „Masz dwadzieścia cztery godziny. Potem oferta wygasa.”
Wyszedł, zostawiając ją rozdartą między desperacją a godnością.
Tej nocy, gdy warszawskie powietrze stawało się coraz chłodniejsze, Alicja skuliła się na ławce w parku, wpatrując się w zachmurzone niebo. Jutro znów czekał ją głód, niewidzialność—chyba że się zgodzi. A jednak myśl o oddaniu dziecka—swojego dziecka—kłuła ją w serce.
Tymczasem Marek siedział w swoim apartamencie z widokiem na panoramę miasta. Umowa leżała przed nim, przygotowana przez prawników z precyzją. Nienawidził czekać, ale był pewien. Jeśli Alicja odmówi, znajdzie się inna. Ale coś w niej—w tej artystce z ogniem w oczach—zadomowiło się w jego myślach.
Następnego wieczoru rozległ się dźwięk domofonu. „Panie Kowalski, Alicja Now„Zgodzę się” — powiedziała Alicja, a Marek po raz pierwszy w życiu poczuł, że jego starannie zaplanowany świat może być czymś więcej niż tylko kolejnym kontraktem.



