Motocykliści porwali 22 wychowanków domu dziecka i przemieścili ich przez granice stanu3 min czytania.

Dzielić

**Dziennik, 18 listopada**

Doniesienia mówiły, że czterdziestu siedmiu motocyklistów uprowadziło 22 dzieci z domu opieki i przewiozło je przez granice województw, zanim władze zdołały zareagować. Taka wersja pojawiła się w wiadomościach.

Tyle samo powtarzała dyżurna policji, wysyłając za nami sześć radiowozów. Podobne słowa krzyczała dyrektorka domu dziecka, gdy zorientowała się, że dzieci zniknęły.

Ale prawda była inna.

Nazywam się Robert Nowak. Jestem pracownikiem socjalnym w województwie świętokrzyskim i od dziewiętnastu lat pracuję z dziećmi z pieczy zastępczej. Widziałem już każde cierpienie, jakie można sobie wyobrazić.

Lecz nic nie przygotowało mnie na to, co zastałem w Domu Dziecka „Jutrzenka” tamtego października.

Dwadzieścioro dwoje dzieci. W wieku od sześciu do siedemnastu lat. Wszystkie w systemie. Wszystkie zapomniane. I wszystkie skazane na kolejne święta w miejscu, gdzie w kuchni biegały szczury, a na ścianach kwitła pleśń. Dom miał być zamknięty. „Miał” – od trzech lat.

Przez osiem miesięcy próbowałem znaleźć dla nich lepsze miejsce. Nikt ich nie chciał. Za dużo problemów behawioralnych. Za dużo potrzeb medycznych. Zbyt trudne. Zbyt kosztowne. System o nich zapomniał.

Gdy więc pewnego listopadowego wieczoru zadzwonił mój przyjaciel Marek, byłem gotów na desperackie rozwiązania. Marek jeździł z klubem „Weterani Burzy”. Pięćdziesięciu facetów. Wszyscy weterani, odznaczeni, szukający sensu po powrocie do cywila.

„Bracie, słyszałem o tych dzieciach. Klub chce pomóc” – powiedział Marek poważnym tonem. „Co powiesz na tydzień w Tatrach?”

Roześmiałem się gorzko. „Marek, te dzieci nie mogą nawet iść do kina. Urząd nigdy nie zatwierdzi takiego wyjazdu”.

„Więc nie pytajmy o pozwolenie” – odparł. „Najpierw działajmy, potem przepraszajmy”.

Tak się zaczęło. Najpiękniejsza, nielegalna, szalona rzecz, w jakiej brałem udział. Marek i klub wszystko zorganizowali. Wynajęli zimowy ośrodek w Arizonie. Znaleźli lekarzy, terapeutów, wolontariuszy. Zebrali dary – zabawki, ubrania, jedzenie.

A potem przyszli po dzieci.

18 listopada, sobota, szósta rano. Czterdziestu siedmiu motocyklistów zajeżdża przed „Jutrzenkę”. Huk maszyn brzmiał jak burza. Dzieaki zrywały się z łóżek, przybiegały do okien. Niektóre płakały ze strachu. Nigdy czegoś takiego nie widziały.

Przed drzwiami spotkałem prezesa klubu, Jacka. Siedemdziesięcioletni mężczyzna z siwą brodą i orderami na piersi. Wręczył mi teczkę. „Masz zgody rodzicielskie, dokumenty medyczne. Postaraliśmy się, żeby było legalnie”.

Dyrektorka, Barbara, zbiegła na dół w szlafroku. „Co się tu dzieje?! Kto to jest?!” Wziąłem głęboki oddech. „Pani Barbaro, ci panowie zabierają dzieci na obóz. Tydzień, wszystko opłacone, pełna opieka”.

Jej twarz poczerwieniała. „Absolutnie nie! Nie można tak po prostu wywozić podopiecznych państwa! Wzywam policję„Wzywaj” – odparł Jacek spokojnie, „ale w międzyczasie zapytamy dzieci, czy chcą zobaczy Tatry, a jeśli powiedzą tak, to je zabierzemy – papierami zajmiecie się później”.

Leave a Comment