Władysław Nowak znał każdą szparę na podłodze szkolnej sali gimnastycznej. Nie dlatego, że pasjonował się stolarstwem, ani że był niegdyś sportowcem, ale dlatego, że to właśnie jego pracą było szorowanie, woskowanie i przywracanie blasku tym podłogom, dzień za dniem. Był woźnym. Od dwóch lat wdowcem, z małym synkiem, Jasiem, który niczym cień nie odstępował go na krok, Władysław spędzał więcej czasu niż kiedykolwiek z miotłą w dłoniach i sercem ciężkim od zmęczenia. Życie nauczyło go stąpać cicho i ostrożnie: rachunki do zapłacenia, nocne zmiany, udawanie przed światem, że wszystko w porządku, choć w środku czuł, jak wszystko wymyka mu się jak piasek przez palce.
Tego popołudnia sala pachniała drewnem, klejem i podekscytowaniem przed zbliżającym się wieczorem. Papierowe girlandy i kolorowe lampiony zwisały z sufitu, krzesła stały w równych rzędach, a rodzice ochotnicy, dumni i rozgadani, rozprawiali o liście gości, jakby obecność niektórych decydowała o wartości całego wydarzenia. Władysław przemieszczał się między nimi w poplamionym, szarym kombinezonie, zbierając kubki, zamiatając konfetti, przywracając porządek. Jaś, który ledwo skończył siedem lat, drzemał na trybunach, z plecakiem pod głową zamiast poduszki, bo na opiekunkę nie było ich tym razem stać. Mimo wszystko, gdy patrzył na syna, czuł się cały, choć niekiedy samotność ściskała go lodowatym uściskiem.
Gdy przeciągał mopem po parkiecie, usłyszał dziwny szelest – dźwięk, który nie był ani odgłosem butów, ani kroków. To był cichy szum kół. Władysław podniósł wzrok i ujrzał dziewczynkę, która nie mogła mieć więcej niż trzynaście lat, zbliżającą się na wózku inwalidzkim. Miała włosy jak złociste zboże i prostą, ale wybraną z sercem sukienkę. Jej drobne dłonie zaciskały się na poręczach wózka, a w niebieskich oczach malowała się mieszanina nieśmiałości i odwagi, która ścięła mu oddech, choć sam nie wiedział dlaczego.
— Dzień dobry — powiedziała dziewczynka, głosem cichym, ale pewnym, jakby chciała ukryć drżenie. — Pan umie tańczyć?
Władysław zaśmiał się krótko, śmiechem, który nie był ani wesoły, ani smutny.
— Ja? Ja umiem tylko sprawić, żeby ta podłoga błyszczała — odparł. Dziewczynka przechyliła głowę i przez chwilę wydawała się rozważać jego słowa. W końcu, z determinacją kogoś, kto decyduje się zaryzykować, oznajmiła:
— Nie mam z kim tańczyć. Wszyscy są zajęci albo mnie nie widzą. Zatańczyłby pan ze mną? Tylko minutkę.
To była prośba zwyczajna, niemal błagalna. Władysław pomyślał o swoim spoconym uniformie, zapachu detergentów, o rodzicach, którzy widzieli, ale nie patrzyli. Pomyślał o śpiącym synu i o tym, że nie można odtrącać kogoś, kto prosi o odrobinę uwagi. Odstawił mopa, wyciągnął swoją szorstką dłoń i zaoferował wsparcie, nie kroki taneczne. Dziewczynka uśmiechnęła się w sposób, który rozświetlił całą salę; położyła swoją dłoń w jego dłoni, a on, niezdarnie, ale szczerze, popchnął wózek na ściek parkietu.
Muzyki jeszcze nie było. Władysław zaczął się kołysać, nucić melodię, która sama wypłynęła mu z gardła. To nie były wyuczone ruchy, tylko dwie osoby, które w tej chwili zrozumiały, że niemożliwe może stać się prawdziwe. Ona obdarzyła go śmiechem, on odzyskał zapomnianą godność. W tym splocie dłoni i prostych dźwięków coś się zmieniło: dziewczynka przestała być „tą na wózku”, a Władysław przestał być „



