Zimny deszcz już przemókł płaszcz Weroniki Kaczmarek, gdy jej mąż, Krzysztof, zatrzasnął drzwi samochodu i odjechał. Jego słowa wciąż dźwięczały jej w uszach: „Beze mnie jesteś nikim.”
Stała na opustoszałym przystanku, z rozmazanym tuszem do ręk i sercem walącym jak młot. Telefon i portfel zostały w samochodzie, gdy Krzysztof odjechał po kolejnej kłótni o jej „brak ambicji.”
Nagle przerwała ciszę krucha, starcza głos. „Dziecko, wyglądasz jak duch wystawiony na deszcz.”
Weronika odwróciła się. Starsza kobieta, z białą laską złożoną obok, siedziała spokojnie pod zadaszeniem. Jedwabny szal opływało jej bladą twarz, ślepe oczy skryte za przyciemnionymi okularami.
„Wszystko w porządku,” mruknęła Weronika, obejmując się ramionami.
„Nie jest,” odparła kobieta łagodnie. „Udawaj, że jesteś moją wnuczką. Zaraz przyjedzie mój kierowca.”
Zanim Weronika zdążyła zapytać o co chodzi, podjechał czarny luksusowy mercedes. Wysiadł mężczyzna w garniturze, trzymając parasol.
„Proszę pani, pani Szymańska,” powiedział. „A to musi być…?”
„Moja wnuczka,” przerwała kobieta stanowczo. „Weronika.”
Weronika zdrętwiała. Mężczyzna uśmiechnął się uprzejmie i otworzył drzwi. Starsza pani sięgnęła po jej dłoń z zaskakującą siłą.
„Chodź, kochanie,” szepnęła. „Twój mąż będzie żałował, że zostawił cię samej z najbogatszą kobietą w mieście.”
Weronika pomyślała, że to dziwny żart — może staruszka ekscentryczność — lecz posłuchała.
W cieple samochodu pani Szymańska kazała kierowcy jechać do swojego domu na wzgórzach z widokiem na Warszawę.
Gdy dotarły na miejsce, Weronika dowiedziała się, że kobieta nazywa się Elżbieta Szymańska, wdowa po magnacie bankowym, znana w mieście ze swoich fundacji charytatywnych.
Elżbieta odesłała służbę skinieniem dłoni. „Możesz zostać na noc,” powiedziała prosto. „Porozmawiamy rano.”
Weronika rozglądła się po marmurowych posadzkach i portretach olejnych. „Pani Szymańska, ja nie mogę—”
„Możesz,” przerwała Elżbieta. „I zostaniesz. Nikt nie zostawia rodziny na deszczu.”
Tej nocy, leżąc w gościnnej sypialni na jedwabnej pościeli, Weronika zrozumiała, że Elżbieta nie żartowała.
Poranne światło sączyło się przez wysokie okna. Na stoliku przy łóżku zrobiła się taca ze śniadaniem i kartka:
„Spotkajmy się w ogrodzie o dziewiątej. —E.Ś.”
Elżbieta już siedziała wśród równo przystrzygniętych żywopłotów, gdy Weronika przyszła. Skinęła na ławkę obok.
„Przypominasz mi moją wnuczkę,” zaczęła Elżbieta. „Odeszła młodo — za dużo serca, za mało ochrony.”
Weronika milczała, niepewna, co odpowiedzieć.
Elżbieta odwróciła twarz w stronę słońca. „Powiedz mi, co zamierzasz teraz zrobić?”
Weronika zawahała się. „Nie wiem. Krzysztof zabrał wszystko. Nie mam dokąd iść.”
Starsza kobieta skinęła powoli. „Więc zacznij tutaj. Będziesz dla mnie pracować.”
Weronika zamrugWeronika spojrzała na nią przez łzy, ściskając dłoń Elżbiety, i skinęła głową, wiedząc, że to dopiero początek jej nowego życia.



