Śledziłam plecy pani Kowalskiej, gdy znikała w drzwiach sekretariatu, a ciężkie drzwi zatrzasnęły się z dźwiękiem, który wydawał się przerażająco ostateczny. Cisza, która nagle wypełniła przestrzeń, była gęstsza niż zwykle, cięższa.
Zostałam sama.
Pan Tadeusz, nocny woźny, wyjrzał chwilę później, popychając swój wielki, terkoczący wózek na śmieci. Machnął do mnie smutno, a ja próbowałam odpowiedzieć, ale moja ręka wydawała się zbyt ciężka. Wyszedł bocznym wyjściem, a ja usłyszałam dźwięk zamykanego na klucz zamka.
Byłam oficjalnie ostatnią osobą w Szkole Podstawowej imienia Marii Konopnickiej. Oprócz miłej pani z sekretariatu, która próbowała znaleźć kogoś—kogokolwiek—kto pamiętałby, że istnieję.
Podciągnęłam kolana do klatki piersiowej, obejmując je ramionami. Ławka była już zimna, letni upał dawno ustąpił miejsca chłodnemu wieczornemu wiatrowi, który pachniał kurzem i spalinami. Cienie, które wcześniej były długie i straszne, teraz były po prostu… ciemne. Cały plac zabaw tonął w morzu czerni, przerywanym tylko słabym, brzęczącym kręgiem światła z latarni nade mną.
Wsadziłam rękę do plecaka, szukając zdjęcia. Było złożone w gruby kwadrat, krawędzie miękkie i białe od częstego otwierania.
To było zdjęcie z pożegnalnego grilla taty, trzy miesiące temu.
Mój tata, Marek, stał wyprostowany w mundurze wojskowym, uśmiech tak szeroki, że zmarszczył mu oczy. Jego ramię spoczywało na barkach wujka Rysia, który był jeszcze wyższy i szerszy niż tata. Wujek Rysio też się uśmiechał, wielki grymas w swojej bujnej czarnej brodzie. Obok taty stał wujek Zenek, chudy i poważny, ale w jego oczach widziałam uśmiech. Za nimi stało ze dwudziestu innych mężczyzn, wszyscy w skórzanych kamizelkach, objęci, przed długim rzędem lśniących czarnych motocykli.
Wyglądali groźnie. Ale pamiętałam ten dzień.
Pamiętałam, jak wujek Rysio wsadził mnie na motocykl taty, jego wielkie, zrogowaciałe dłonie były delikatne, gdy mnie podtrzymywał. “Masz to we krwi, Skarabeuszu”, burknął, a jego głos brzmiał jak przesuwające się kamienie. Pamiętam, jak wujek Zenek nauczył mnie tajnego uścisku dłoni, a wujek Zdzisio pokazał mi orła namalowanego na zbiorniku.
To była rodzina mojego taty. I kazał im obiecać. “Zajmiecie się moją dziewczynką”, powiedział, jego głos był gruby od emocji.
“Jakby była nasza, bracie”, obiecał wujek Rysio, ściskając tatę w uścisku, który oderwał go od ziemi. “Idź, rób, co musisz. My się nią zajmiemy.”
Ścisnęłam zdjęcie. A jeśli zapomnieli? Joanna zapomniała. Też obiecała. Nawet na mały palec. A jeśli wujek Rysio zapomniał? A jeśli usłyszał panią Kowalską i tylko spytał: “Kto?”
Bolał mnie brzuch. Byłam głodna, ale to było coś więcej. To było zimne, puste uczucie. Uczucie bycia zapomnianą.
Drzwi sekretariatu otworzyły się, aż podskoczyłam.
Pani Kowalska stała w progu, jej twarz oświetlona od tyłu światłem z biura. Nie potrafiłam odczytać jej wyrazu twarzy. Moje serce zabiło boleśnie.
“Kasia”, powiedziała cicho.
Nie mogłam mówić. Tylko na nią patrzyłam, przygotowując się. Przygotowując się, by usłyszeć: “No cóż, kochanie, nikt nie odebrał. Będziemy musieli zadzwonić do opieki społecznej.”
Podeszła i przykucnęła przede mną, prosto na zimnym betonie. Kolano jej trzasnęło. Wzięła głęboki oddech. Jej twarz nie była już smutna. Ani zmartwiona. Była… inna. Tego nie potrafiłam nazwać.
“Kasia”, powiedziała ponownie. “Dobra. Udało mi się… dodzwonić do kogoś.”
Zaparło mi dech w piersi.
“Do mężczyzny o imieniu Ryszard?”
Świat, który był szary i zimny, eksplodował kolorem.
“Wujek Rysio?” wykrztusiłam, imię wyskakując ze mnie jak balon.
Na wargach pani Kowalskiej pojawił się mały, drżący uśmiech. “Tak… chyba tak. Brzmiał… bardzo zaniepokojony, kochanie. Bardzo… eee… zdecydowany.”
Zdawała się szukać właściwego słowa.
“Kiedy powiedziałam mu twoje imię i że jesteś tu sama, była… długa cisza. A potem powiedział—bardzo wyraźnie—’Jesteśmy w drodze. Nie spuszczaj jej z oczu. Będziemy za piętnaście minut.'”
Piętnaście minut.
“On… on wiedział, kim jestem?” szepnęłam, łzy zamazujące żółte światło nad jej głową.
“Och, kochanie”, powiedziała, jej głos też stał się gruby. “Wiedział dokładnie, kim jesteś. Pytał, czy jesteś skrzywdzona. Pytał, czy ona cię skrzywdziła. Brzmiał… bardzo zły, Kasia. Ale nie na ciebie. Ani trochę. Powiedział: ‘Powiedz Skarabeuszowi, że wujkowie jadą.'”
Skarabeusz.
Przydomek od taty. Tego, którego ich nauczył.
Nie zostałam zapomniana. Nie zostałam zapomniana. Byłam Skarabeuszem.
Ulga była tak wielka, że zabrała mi dech. Wypuściłam łkanie, którego nie byłam świadoma, że trzymam, i rzuciłam się w ramiona pani Kowalskiej. Przytuliła mnie mocno, głaszcząc po plecach.
“Jadą, skarbie”, szepnęła do moich włosów. “Jadą.”
Czekaliśmy. Piętnaście minut wydawało się kolejną godziną. Pani Kowalska dała mi resztę swoich plasterków jabłka i batonik zbożowy, który znalazła w szufladzie. Cukier sprawił, że moje ręce przestały drżeć.
Siedziałyśmy razem na ławce, pod brzęczącym światłem.
“Pani Kowalska?” zapytałam cichutko.
“Tak, kochanie?”
“Dlaczego… dlaczego Joanna mnie zapomina? To przeze mnie?”
Odchyliła się, by spojrzeć mi w oczy, jej wyraz twarzy był intensywny. “Och, nie. Nie, Kasia. Nigdy. To nie jest, i nigdy nie będzie, twoja wina.” Gładziła moje włosy. “Czasem… dorośli się gubią, kochanie. Zamykają się w swoich problemach i zapominają, coI uśmiechnęłam się przez łzy, wiedząc, że gdy wujek Rysio i reszta motocyklistów odjeżdżali w noc, ich ryk silników niósł ze sobą jedno pewne przesłanie—nigdy już nie będę czuła się samotna.



