Późne popołudniowe słońce chyliło się ku zachodowi nad małym miasteczkiem, malując niebo smugami pomarańczy i fioletu. Pył unosił się w powietrzu jak złota mgiełka, a suche liście klonu szurały po brukowanej uliczce. Jan Kowalski szedł powoli, nie jak żołnierz, ale jak człowiek bojący się tego, co może znaleźć. Każdy krok jego butów odbijał się echem na ganku domu numer 42. Jego plecy uginały się pod ciężarem większym niż wojskowy plecak, a spracowana dłoń ledwo trzymała jego pasek. Furtka, znajoma fasada domu, wiatraczek pod okapem — wszystko było takie, jak zostawił, a jednak miejsce to wydawało się puste, jak pozbawiona ciepła skorupa. Śmiech jego córki, bicie serca domu — zniknęły. Drzwi wejściowe stały lekko uchylone, nienaturalne zaproszenie. Pchnął je; zawiasy zaskrzypiały.
Wewnątrz powietrze pachniało ostro środkiem dezynfekującym. Kanapa i stolik pod telewizor stały idealnie na swoim miejscu, bez pyłu. Nawet wazonik z plastikowymi żółtymi kwiatami zdawał się wyłamywać czasowi. Ale coś było nie tak. Małe adidasy przy drzwiach zniknęły, różowa kurtka nie wisiała na oparciu krzesła, rysunki kredkami zniknęły z lodówki. Każdy ślad po Kasi został wymazany. Jan poczuł ucisk w klatce piersiowej. Gdy ruszył w stronę korytarza, z kuchni dobiegły ostrożne kroki — nie radosny bieg córki, lecz miarowy i obcy.
W drzwiach stanęła Agnieszka Nowak, wycierając mokre dłonie o nieskazitelny fartuch, jej loki spoczywały schludnie na niebieskiej sukience. Jej twarz była idealnie umalowana, usta pomalowane na odcień, którego nigdy wcześniej nie widział. Uśmiechnęła się lekko. „No więc wróciłeś. Nie spodziewałam się cię tak szybko. Dlaczego nie zadzwoniłeś?” Jej głos był spokojny, wyreżyserowany i zupełnie pozbawiony radości.
Jan nie odpowiedział na jej uprzejmości. „Gdzie jest Kasia, Agnieszko?”
Przelotne zdziwienie przemknęło po jej twarzy, zanim je ukryła. Usiadła przy stole, jakby chciała odwrócić jego uwagę. „Jest u mojej kuzynki Ewy. Była… trudna. Niesforna. Potrzebowałam odpoczynku.”
Wpatrywał się w nią. „Jakiej kuzynki? Nigdy nie miałaś żadnej Ewy.”
„Miałam — z Zakopanego,” odparła, zaciskając usta. „Myślałam, że dystans pomoże.”
Jej słowa brzmiały fałszywie. Przy tylnym oknie huśtawka, którą zbudował dla Kasi, zniknęła. Ogród był pusty, wystrzyżony do sterylności. Tej nocy ledwo zmrużył oczy. Rano podejrzenie toczyło go żywcem. W kuchni na lodówce przyczepiony był jeden rysunek — nierówna kredkowa serduszko Kasi sprzed lat. Dotknął go, czując ból w piersi. Zapiął plecak i wyszedł.
Ulica powoli budziła się do życia: zapach drewna spalanego w piecu, wilgotnego kamienia, świeżego ciasta. Jan szedł z determinacją, wypatrując jakiegokolwiek znaku. Na targu stary piekarz, pan Henryk, przywitał go serdecznie — ale na pytanie przyznał, że nie widział Kasi od przedświątecznych zakupów.
Głos dobiegł z boku — pan Jerzy, zamiatacz ulic. „Słyszałem płacz dwa dni temu, za starym piekarnikiem, koło śmietnika.” Jego ton sprawił, że w żyłach Jana zamarła krew.
Pobiegł. Minął zardzewiałe płoty, opuszczoną tkalnię, wpadł w wąską, ciemną alejkę śmierdzącą zgnilizną. Z mroku dobiegł cichy jęk. Podążył za nim do śmietnika — a tam była, zwinięta w kłębek, drżąca, z kołtunami we włosach, w podartych i brudnych ubraniach. Jej podbita twarz uniosła się, oczy rozszerzone. „Tato… Jest mi zimno i głodno.”
Nie odpowiedział. Delikatnie wyjął ją, przyciskając do piersi, jakby miała zniknąć. Była lekka jak piórko, drżąca. Zaniósł ją prosto do przychodni.
Pielęgniarka, Eliza, krzyknęła i wezwała pomoc. Doktor Helena Kowalczyk zbadała Kasię, ściągając jej zniszczone ubranie. Siniaki, stare blizny, oparzenia — ślady długotrwałego znęcania. „To dziecko jest maltretowane od dawna,” szepnęła. Kasia ściskała w dłoni wytarty spinki do włosów. Gdy Jan nakłonił ją, by mówiła, jej słowa były jak noże: „Zamknęła mnie w składziku… biła kablem.”
SpinZ tymi słowami Jan przytulił córkę mocniej niż kiedykolwiek, wiedząc, że jego walka dopiero się zaczyna, ale teraz – razem – będą w stanie odbudować wszystko, co zostało zniszczone.