Pierwszy dźwięk przedarł się przez grubą warstwę ciężkiego, nieprzerwanego snu jak zardzewiały gwóźdź przez spróchniałe drewno. Słaby, cienki, ledwie odróżnialny od skrzypienia desek podłogi lub wycia wiatru w kominie. Ale matczyne serce, ten wieczny, niestrudzony strażnik, zareagowało natychmiast, kurcząc się konwulsyjnie w piersi.
Jadwiga nie otworzyła oczu, tylko nasłuchiwała, cała zamieniając się w skupiony słuch. Jej ciało było jak z waty, nieposłuszne po krótkiej nocy wypełnionej ciężkimi snami. Zdało się, że ledwie na chwilę zmrużyła powieki, a za oknem, w oszronionej szybie, niebo już zmieniło się z czarnego na gęstogranatowe, nasycone, jak skórka dojrzałej jeżyny. „Już świt — przemknęła zmęczona myśl. — Już…”
I znowu — ten sam dźwięk. Tym razem wyraźniejszy. Nie jęk nawet, lecz żałosny, urywany wydech, ledwie zdolny przebić się przez ogłuszającą kakofonię chrapania, która wypełniała izbę. Chrapali oboje: mąż, rozłożony obok, potężny i nieruchomy jak głaz, oraz teściowa, która ułożyła się na ciepłej piecowej ławie. Chrapanie męża, Stanisława, było gęste, grzmiące, jak dalekie burzowe pomruki. Ogłuszało, przytłaczało, wypełniało sobą całą przestrzeń. Staruszka pochrapywała ciszej, pobrzękując, jak śpiąca na przypiecku psina.
Jadwidze strasznie nie chciało się ruszać. Myśl o wstawaniu, zapalaniu łuczywa i wspinaniu się na półki przyprawiała ją o dreszcze. Jeśli zbudzi teściową, będzie cały dzień stękać, narzekać na bóle kości i brak snu, spoglądając spode łba na synową, jakby to ona była winna bezsenności.
„Przyśniło mi się — desperacko próbowała przekonać sama siebie Jadwiga, przyciskając policzek do chłodnej poduszki. — Minie. Zawsze mija…”
— Ma-mo… ma… u-u-u…
Serce Jadwigi stanęło. Poznała ten głosik, przesiąknięty bólem i tęsknotą. To wołała jej, tylko jej, środkowa córeczka — Halinka. Nie było już siły leżeć. Ostrożnie, z gracją zimą utuczonej kotki, Jadwiga wyłaniała się spod grubego pierzyny, starając się nie dotknąć potężnego ciała męża. Ciąża była dla niej stanem niemal naturalnym, niemal stałym, czyniąc jej ruchy ociężałymi. Niezgrabnie się poruszyła, i szorstki warkocz przypadkiem musnął Stanisława po twarzy.
Ten drgnął, zamrugał, otworzył oczy — oszalałe, niewidzące, pełne nocnego przerażenia. Jego ręka, ciężka i spracowana, instynktownie wpiła się w brzeg posłania.
— Nie! Nie piłem, nie biłem! Nie zrzucaj, błagam! — wykrztusił ochryple, głosem zdławionym przez sen.
— To ja, kochanie. Dziecko płacze. Śpij — głos Jadwigi zabrzmiał łagodnie, niemal czule. Poprawiła na nim kołdrę, dotyk był lekki, szybki. Stanisław coś zamruczał, bezradnie odwrócił się na bok i niemal natychmiast znów zachrapał, jakby nigdy się nie obudził.
Na moment po twarzy Jadwigi przemknął cień mściwego, gorzkiego uśmiechu. Jeszcze dwa lata temu ta scena wyglądałaby inaczej. Gdy Stanisław wracał z pijatyki, dom stawał się filarem piekła. Bił ją ot tak, „by rozruszać kości”, jak sam cynicznie tłumaczył. Płacz dzieci z półek tylko go podniecał. Starsi chłopcy próbowali zasłonić matkę, a teściowa, nie mogąc nic zmienić, zawodziła na piecu żałosnym jękiem, jakby opłakiwała zmarłego. Cała rodzina żyła w ciągłym strachu przed jego nagłymi wybuchami wściekłości.
— Trzymaj się, gołąbko, a gdzie się podziejesz? Oby mu, przeklętemu, ręce uschły! Cały w ojca, cały w tego pijaka! — zawodząc, smarowała później staruszka siniaki i zadrapania na ciele Jadwigi gęstym, lepkim miodem, owijając je szmatkami. — Oby mu na tamtym świecie pusto było!
Przełom nastąpił dziwnie i mistycznie. Po jednej szczególnie ciężkiej nocy, gdy wszyscy, wyczerpani i przerażeni, wreszcie zapadli w niespokojny sen, pijany Stanisław runął z łóżka z ogłuszającym hukiem. Huk był taki, jakby zawaliła się belka stropowa. Jadwiga, zapalając w panice łuczywo, usłyszała jego niewyraźne, przepojone zwierzęcym strachem wrzaski:
— Zostawcie! Aj! Och, boli! Zabierzcie je!
W świetle migoczącego płomyka twarz jej męża była wykrzywiona przez przesądny lęk. Cofał się po podłodze, odganiając niewidzialnych wrogów.
— Zrzucili! Deptali! Kto to był?!
— Malusieńkimi nóżkami! — syknął i dziko spojrzał na półki, gdzie wpatrywały się w niego przerażone dziecięce twarze. Wszyscy byli na miejscu.
— Przewidziało ci się! Przedawkowałeś, gadzino! Daj ludziom spać! — burknęła z pieca teściowa. — A może diabły po tobie łaziły, za twoje grzechy ciężkie…
Cud się powtórzył. Jeszcze dwa razy, gdy tylko Stanisław podniósł rękę na żonę, niewidzialna siła zrzucała go nocą na podłogę i zaczynała metodycznie deptać, zostawiając siniaki na plecach. Za trzecim razem już zamierzał się pięścią, lecz zastygł, w jego oczach przemknął ten sam, nocny strach. Tylko zaklął przez zęby i zwalił się na łóżko. I tę noc przespał spokojnie. Od tamtej pory minął już rok, a w domu zapanowała cisza i spokój. Stanisław jakby się odmienił. Jadwiga rozkwitła, z jej twarzy nie schodził pogodny uśmiech.
Sąsiadki szeptały, że to skrzat nauczył gospodarza rozumu, i radziły, by nie zapominać dziękować niewidzialnemu obrońcy. Jadwiga tak robiła: stawiała za piecem garnuszek ze świeżym mlekiem, kładła kromkę chleba albo, jeśli udało się zdobyć, słodkiego pierniczka, mówiąc: „Dziękuję ci, dziaduniu-skrzaciku, za twoją łaskę. Poczęstuj się, gołąbku.”
Podchodząc do półek, Jadwiga na moment się zawahała. Wspinać się przez piec, budzącI wtedy, gdy już ostatni raz zamknęła oczy, ciepła dłoń domowego skrzata delikatnie objęła jej dłoń, prowadząc ją tam, gdzie wieczne światło czekało na tych, którzy wierzyli w niezwykłą moc rodzinnego ciepła.