Był zwyczajny dzień na trasie międzymiastowej. Autobus wypełniony turystami zmierzał w stronę malowniczych atrakcji Podlasia. Pasażerowie — roześmiani, rozbawieni podróżą — śpiewali piosenki, gawędzili, wymieniali się opowieściami. Atmosfera była lekka, jak przed świtem podczas święta. Za kierownicą siedział doświadczony kierowca, Marian Nowak, skupiony na drodze, ale i pogodny jak zawsze.
Droga wiodła przez gęsty las, pełen sosen i brzóz, gdy nagle stało się coś niezwykłego. Z pomiędzy drzew, jakby wyłoniła się z mgły, wybiegła klacz. Kasztanowata, lśniąca, wyraźnie zadbana – z grzywą wijącą się na wietrze i łagodnym spojrzeniem. Bez trudu dotrzymywała kroku autobusowi, biegła tuż obok, niczym duch wysłany z innego świata.
Pasażerowie z niedowierzaniem sięgali po telefony – jedni śmiali się, inni krzyczeli „Nagrywajcie!”, myśląc, że to tylko dziwny, ale piękny zbieg okoliczności. Jednak coś w zachowaniu zwierzęcia było niepokojące. Klacz wydawała dźwięki – jakby nawoływała, błagała. Marian poczuł niepokój. Zwolnił, aż w końcu zatrzymał autobus. Otworzył drzwi – klacz stanęła jak wryta. Wysiadł, podszedł bliżej: żadnych ran, żadnych oznak niepokoju.
– No i czego chcesz, ty dziwadło? – mruknął, uśmiechając się pod wąsem i już sięgał po klamkę, by wrócić za kierownicę.
Ale klacz gwałtownie zagrodziła mu drogę. Stanęła w poprzek drzwi, potrząsnęła głową, jakby mówiła: „Nie jedź dalej”. Wtedy nawet najwięksi sceptycy poczuli lodowaty dreszcz. Kilka minut później stało się coś, co wyjaśniło wszystko.
Cisza. Tylko szum lasu i szepty wiatru… aż nagle, w oddali, rozległ się huk. Nad koronami drzew uniósł się słup dymu. Droga przed nimi przestała istnieć – most nad doliną runął, roztrzaskany przez potężną eksplozję.
Panika. Szok. Cisza, która ciążyła jak kamień. Wszyscy zdawali sobie sprawę: gdyby nie zatrzymali się wcześniej, teraz byliby na tym moście…
Później okazało się, że wybuch nastąpił przez awarię w magazynie gazu niedaleko trasy. Zwykły pech, czyjeś niedopatrzenie i los, który postanowił zagrać z nimi w makabryczną grę.
A klacz stała obok. Spokojna. Jakby wiedziała, że jej zadanie się skończyło.
Ludzie wciąż się zastanawiają, jak zwierzęta wyczuwają katastrofę. Instynkt? Szósty zmysł? Cud? Nikt nie zna odpowiedzi. Ale ci, którzy byli w tamtym autobusie, wiedzą jedno: gdyby nie ta kasztanowata klacz, nikt nie usłyszałby już ich historii.