Noc i dzień przy boku umierającego dziecka: 40 motocyklistów zmieniało się przy jego łóżkuIch bezinteresowna miłość i oddanie pokazały, że nawet w najciemniejszych chwilach człowiek nie jest sam.5 min czytania.

Dzielić

Czterdziestu motocyklistów zmieniało się przy łóżku umierającej dziewczynki przez trzy miesiące, żeby nigdy nie obudziła się sama w hospicjum.

Jej ostatnie słowa, zanim rak odebrał jej głos, brzmiały: „Chciałabym mieć takiego tatę jak ty” – skierowane do Wielkiego Jacka, ważącego 140 kilogramów harleyowca z łzami wytatuowanymi na twarzy, który przypadkiem trafił do jej pokoju, szukając toalety.

Ten niewłaściwy zakręt zmienił wszystko – nie tylko dla Zosi, którą w szpitalu zostawili rodzice, nie mogąc znieść myśli o jej śmierci.

Ale też dla każdego zahartowanego motocyklisty, który przez następne dziewięćdziesiąt trzy dni sprawiał, że ta mała dziewczynka poznała, czym jest miłość, zanim odeszła z tego świata.

Wielki Jacek pierwszego dnia odwiedzał swojego umierającego brata, przemierzając sterylne korytarze Hospicjum Świętej Anny, gdy usłyszał płacz z pokoju 117.

Nie zwyczajny płacz chorego dziecka, ale głębokie, łamiące serce łkanie kogoś, kto już stracił nadzieję.

„Zgubiłeś się, panie?” – zapytała, gdy zajrzał do środka, jej łysa główka odbijając ostre światło szpitalnych lamp.

„Może tak” – przyznał, patrząc na tę malutką istotkę tonącą w szpitalnym łóżku dla dorosłych. „A ty?”

„Moi rodzice powiedzieli, że zaraz wrócą” – szepnęła. „To było dwadzieścia osiem dni temu.”

Pielęgniarki wyjaśniły mu później prawdę. Rodzice Zosi oddali ją pod opiekę państwa i zniknęli.

Nie mogli znieść jej stanu, rachunków za leczenie, widoku, jak ich córeczka odchodzi. Miała może trzy miesiące życia, prawdopodobnie mniej.

„Pyta o nich codziennie” – cicho powiedziała główna pielęgniarka, Agnieszka. „Wciąż myśli, że są w pracy, kupują jedzenie albo stoją w korku.”

Tego samego wieczoru Wielki Jacek wrócił do pokoju 117. Zosia nie spała, wpatrywała się w sufit, ściskając wytartego pluszowego misia.

„Twój brat już dobrze?” – zapytała, pamiętając, po co tam był.

„Nie, skarbie. Nie jest.”

„Ja też nie” – odparła rzeczowo. „Lekarze myślą, że nie rozumiem, ale rozumiem. Umieram.”

To, jak to powiedziała – tak spokojnie jak na siedmiolatkę – złamało coś w Jacku.

„Boisz się?” – spytał.

„Nie śmierci” – odparła. „Tego, że umrę sama.”

Tej nocy Wielki Jacek zadzwonił do swojego klubu motocyklowego, Żelazne Wilki. Dwudziestu pięciu braci i piętnaście sióstr, wszyscy z trudną przeszłością, każdy noszący własny ból.

„Jest tu dziewczynka” – zaczął, po czym musiał przerwać, łamiącym się głosem. „Siedem lat. Umiera. Rodzice ją zostawili. Nie ma nikogo.”

„Czego potrzebujecie?” – zapytał Kościany, prezes klubu.

„Czasu. Tylko… czasu. Kogoś, kto będzie z nią siedział. Zmieniać się. Miała może trzy miesiące i boi się samotności.”

„Zrobione” – Kościany odpowiedział bez wahania. „Zaczynamy jutro.”

To, co nastąpiło, było czymś, czego personel hospicjum jeszcze nie widział. Motocykliści w skórach, niektórzy z przeszłością, niektórzy z trudnymi życiorysami, siedzący cicho przy łóżku umierającego dziecka. Czytali jej bajki. Bawili się lalkami. Malowali jej malutkie paznokcie na czarno, bo chciała „wyglądać twardo jak oni”.

Stworzyli grafik. Dwugodzinne zmiany, całą dobę. Zosia już nigdy nie obudzi się sama.

Wicher, były żołnierz z PTSD tak silnym, że większości nocy nie mógł spać, brał zmianę od drugiej do czwartej nad ranem. Śpiewał jej cicho piosenki, których nauczyła go babcia po ukraińsku.

„Masz ładny głos jak na takiego strasznego” – powiedziała mu raz Zosia.

„Ty też jesteś całkiem straszna, mała wojowniczko” – odparł, rozśmieszając ją.

Róża, która lata temu straciła własną córkę w walce o opiekę, przynosiła kolorowanki i spędzała godziny, tworząc z Zosią światy, w których rodzice nigdy nie odchodzą, a dziewczynki dorastają i jeżdżą na motocyklach.

„Jakiego koloru powinien być mój motocykl, jak dorosnę?” – spytała pewnego dnia Zosia.

Róża musiała wyjść z pokoju, by się wypłakać, zanim odpowiedziała: „Fioletowy ze srebrnymi płomieniami. Na pewno.”

Gdy Zosia słabła, motocykliści stawali się coraz bardziej kreatywni. Przynosili tablety, by mogła „jechać” z nimi przez filmy z ich wycieczek na YouTube. Zakładali śmieszne czapki, by rozśmieszyć ją, gdy ból był silny. Uczyli się pleść jej resztki włosów – ci wielcy mężczyźni z pokiereszowanymi dłońmi byli nieprawdopodobnie delikatni.

Personel szpitala początkowo był podejrzliwy. Kim byli ci ludzie? Dlaczego się przejmowali?

Ale widzieli, jak Zosia się zmienia. Przestała płakać za rodzicami. Zaczęła się znów uśmiechać. Miała ulubionych motocyklistów, wewnętrzne żarty, cały słownik motocyklowych określeń, których używała niepoprawnie, by ich rozśmieszyć.

„To szpitalne jedzenie to totalny Junak” – mówiła, mając na myśli, że jest złe, co nie miało sensu, ale za każdym razem ich rozśmieszało.

Pewnego dnia, po około dwóch miesiącach, Zosia zadała Wielkiemu Jackowi pytanie, które go prześladowało.

„Gdybyś mógł być moim tatą, to byś był?”

„W jednej chwili, córeczko.”

„Nawet jeśli jestem zepsuta?”

„Nie jesteś zepsuta. Po prostu jedziesz inną drogą niż większość dzieci.”

„Krótszą drogą” – poprawiła, mądrzejsza niż na swój wiek.

„Może. Ale zrobimy z niej najlepszą, cholernie… przepraszam, najlepszą drogę, jaką ktokolwiek przejechał.”

Motocykliści nie tylko z nią siedzieli. Stali się jej światem. Zorganizowali Boże Narodzenie w październiku, bo mogła nie doczekać grudnia. Czterdzieści motocykli na parkingu, odpalonych, podczas gdy ona patrzyła przez okno, zbyt słaba, by wyjść.

Przyspieszyli też Halloween. Każdy motocyklista przebrał się za coś absurdalnego – Kościany przyszedł jako wróżka księżniczka, ze skrzydłami i brodą pokrytą brokatemI tak każdy listopadowy piętnasty czterdziestu motocyklistów odwiedza grób Zosi, by opowiedzieć jej o tym, jak jej małe, mocne serce nauczyło ich, że najważniejsze w życiu nie jest to, jak szybko jedziesz, ale dla kogo się zatrzymujesz.

Leave a Comment