Od dnia, gdy przynieśli swoje dziecko do domu, czarny pies o imieniu Czarek nagle stał się nieustannym strażnikiem sypialni. Na początku Marek i jego żona uznali to za dobry znak: pies ochraniał niemowlę, pilnując drzwi. Jednak już trzeciej nocy ich spokój został zburzony.
Czwartej nocy, dokładnie o 2:13, Czarek zesztywniał, nastroszył sierść jak igły i warknął w stronę łóżeczka. Nie szczekał, nie rzucał się, tylko wydawał urywany, stłumiony pomruk, jakby ktoś z cienia zagłuszał jego głos.
Marek zapalił lampkę i podszedł do dziecka. Maluch spał spokojnie, jego usta poruszały się, jakby ssał. Ale Czarek wpatrywał się w łóżko. Przywarł do ziemi, wyciągnął pysk w ciemną przestrzeń pod nim i zasyczał. Marek ukląkł, zapalił latarkę w telefonie i ujrzał tylko kilka pudeł, zapasowe pieluchy i gęsty cień, który zdawał się nie mieć dna.
Piątej nocy wydarzyło się to samo. Szóstej obudziła się nagle żona Marka, Kasia, gdy usłyszała drapanie – wolne, celowe, jakby ktoś przeciągał paznokcie po drewnie. „To pewnie myszy” – powiedziała drżącym głosem. Marek przesunął łóżeczko bliżej szafy i postawił pułapkę w kącie. Mimo to Czarek wpatrywał się w ramę łóżka, wydając krótkie pomruki, gdy tylko dziecko się poruszyło.
Siódmego wieczoru Marek postanowił nie spać. Siedział na skraju łóżka w ciemności, tylko lampka z korytarza rzucała wąski pas światła. Trzymał telefon w gotowości, by nagrać to, co się wydarzy.
O 1:58 przez uchylone okno wdarł się podmuch wiatru, niosąc wilgotny zapach ogrodu.
O 2:10 dom wydał się pusty, wyzuty z życia.
O 2:13 Czarek zerwał się na łapy. Nie zaczął od razu warczeć – spojrzał na Marka, przycisnął nos do jego dłoni, jakby nakłaniając go do działania. Potem zaczął skradać się w stronę łóżka i nagle jego warknął długo i głęboko, jakby próbował zatrzymać coś, co chciało się wydostać.
Marek uniósł światło telefonu. W tym krótkim błysku zobaczył ruch. Nie mysz. Dłoń, bladozielonawą, umazaną błotem, wijącą się jak pająk. Światło zadrżało w jego drżącej dłoni. Marek odskoczył, uderzając w szafę. Kasia zerwała się z łóżka, pytając zdyszanym głosem. Dziecko spało dalej, mleko wilgotne na wargach.
Marek chwycił córeczkę, osłonił ją sobą i sięgnął po stary kij bejsbolowy. Czarek rzucił się pod łóżko, jego warknięcie zmieniło się w szczekanie, pazury drapały o deski. Z ciemności dobiegł przeciągły, lodowaty dźwięk – potem cisza. Światło zamrugało. Coś cofnęło się w głąb, długie i szybkie, zostawiając smugę czarnego pyłu.
Kasia łkała, błagając, by wezwał policję. Drżącymi rękami Marek wybrał numer. W dziesięć minut przybyli dwaj funkcjonariusze. Jeden pochylił się, oświetlając latarką przestrzeń pod łóżkiem. Czarek stanął przy łóżeczku, wyszczerzając zęby. „Spokojnie” – powiedział policjant. „Pozwól mi sprawdzić…” Pod łóżkiem było pusto. Tylko wzburzony pył i ślady pazurów wijące się po deskach.
Latarka zatrzymała się na szczelinie w ścianie przy wezgłowiu: drewno było nacięte na tyle, by zmieściła się dłoń. Zapukał – odgłos był pusty. „Tu jest pusta przestrzeń. Czy w domu były ostatnio remonty?”
Marek potrząsnął głową. W tej chwili dziecko jęknęło. Oczy Czarka zaiskrzyły się; zwrócił pysk w stronę szczeliny i warknął. Z ciemności dobiegł chrapliwy szept: „Ciii… nie budź go…”
Nikt w domu nie spał po tym szeptcie.
Młodszy funkcjonariusz, Tomek, wezwał wsparcie. Czekając, wyrwał listwę przyścienną. Dziwnie, gwoździe były nowe, lśniące na zniszczonym drewnie. „Ktoś majstrował tu miesiąc, dwa temu” – powiedział. Gardło Marka ściągnęło. „Kupiliśmy dom od starszego małżeństwa trzy miesiące wcześniej. Mówili, że tylko odświeżyli salon i naprawili sufit, nie sypialnię.”
Z łomem Tomek rozebrał ścianę. Za nią była pusta przestrzeń, czarna jak gardło jaskini. Wilgotny smród mieszał się z innym – zepsutym mlekiem i pudrem. Czarek odciągnął Marka, warcząc. Kasia przytuliła dziecko, jej serce waliło jak oszalałe.
Tomek skierował światło do środka.
„Jest tam kto?” Cisza. Ale gdy promień przemknął, wszyscy ujrzeli: drobne przedmioty dziecięce (smoczek, plastikową łyżeczkę, zgniecioną myjkę) oraz dziesiątki nacięć na drewnie, krzyżujących się jak sieć.
Gdy przybyła grupa wsparcia, wsunęli małą kamerę i wyciągnęli brudną szmatkę. W środku był gruby, zniszczony zeszyt z drżącym, kobiecym pismem:
„Dzień 1: Śpi tu. Słyszę jego oddech.”
„Dzień 7: Pies wie. Pilnuje, ale nie gryzie.”
„Dzień 19: Muszę być cicho. Chcę tylko dotknąć jej policzka, usłyszeć jej płacz bliżej. Nie budźcie nikogo.”
Notatki były krótkie, nerwowe, jakby pisane w ciemności.
„Kto tu mieszkał wcześniej?” – spytał policjant. Marek przypomniał sobie mgliście: przy przekazaniu kluczy starsza para była w towarzystwie młodej kobiety. Trzymała głowę w dół, włosy zasłaniały jej twarz. Starsza kobieta powiedziała wtedy: „Ona się martwi, mało mówi.” Wtedy nie zwrócili na to uwagi.
Kamera pokazała więcej: przestrzeń biegła wzdłuż ściany, tworząc wąski, ukryty tunel. W jednym miejscu było prowizoryczne legowisko: cienki koc, poszewka i puste puszki po mleku. Na podłodze nowy napis: „Dzień 27: 2:13. Oddychaj głośniej.”
2:13 – pora nocnego karmienia. Ktoś śledził rytm ich córki, będąc w ścianach.
„To nie duch” – powiedział ponuro Tomek. „To człowiek.” Po dalszym przeszukaniu znaleziono uszkodzone okienne klamki i brudne ślady na suficie. Ktoś tu przychodził i wychodziłTego samego dnia w szpitalu psychiatrycznym w Warszawie Agnieszka, siostrzenica poprzednich właścicieli, w końcu otrzymała pomoc, której tak rozpaczliwie potrzebowała, a Marek i Kasia nigdy już nie zasnęli bez sprawdzenia, czy Czarek czuwa przy łóżeczku.



