Anioł z zapomnianej krainy5 min czytania.

Dzielić

Szept przemknął przez jesienne powietrze nad Zalewskiem, niczym pierwszy zimny podmuch przed burzą. Przelatywał nad krzywymi płotami, dzwonił w puste wiadra przy studni, szeptał na ławeczkach, gdzie plotkowały stare baby. Przyjeżdża do nich „lekarka”. Nie kolejna kontrolująca z powiatu, nie mityczny doktor z telewizyjnych reportaży, ale ich własna, wiejska, która zostanie. Felczerka. Ta, która w końcu otworzy punkt medyczny w opuszczonym budynku po dawnej gminnej kancelarii.

Wieśniacy już nawet nie mieli nadziei. Przez ostatnie cztery lata każda iskra wiary tonęła w wiosennym błocie i zimowych zamieciach. Dwadzieścia dwa kilometry do powiatowego miasta – to nie odległość, a wieczność, gdy w piersi coś się burzy i boli, a na drugim końcu słuchawki pogotowie odpowiada z rezygnacją: „Czekajcie, wyjeżdżamy”. Czekać można było godzinami. A jeśli drogi były rozmyte – to i całe dni. Trzy kilometry od szosy do wsi – spacer w suchy dzień, gdy tylko kurz unosi się za butami. Ale w deszcz, w błoto, w jesienną szarugę – to nieprzebyte bagno, piekielna breja z gliny i rozpaczy.

Wtedy dzwonili do traktorzysty Zbyszka. On jeden w całej wsi potrafił wyciągnąć cokolwiek z każdego bajora swoim wysłużonym „URSUSEM”. Ale jeśli telefon odezwał się wieczorem, nadziei prawie nie było. Po ciężkim dniu Zbyszek zaglądał do miejscowego „sklepiku” – maleńkiego sklepu z jednym stolikiem, gdzie czekali już jego kumple od kieliszka. Tam upijał się na umór, zapadając w głęboki, nieprzebity sen, i żaden dzwonek telefonu nie mógł się przebić przez tę ścianę upojenia.

Tego dnia autobus, sapcząc, wlókł się po rozbitej drodze, podskakując na wybojach. Kinga – a nie Weronika – siedziała przy oknie, trzymając na kolanach skromną torbę z dobytkiem i delikatnie obejmując pomarańczową apteczkę. Jej jaskrawy kolor był jedyną plamą światła w szaro-brązowym wnętrzu pojazdu. Prawie zasnęła przy jednostajnym warkocie silnika, ale ochrypły głos kierowcy poderwał ją gwałtownie.

— Hej, do „Zalewska” kto?! Za pięć minut!

Serce Kingi zabiło mocniej, ściskając się nie wiadomo – ze strachu, czy z oczekiwania. Chwyciła mocniej za uchwyty torby i apteczki, szykując się do wyjścia.

Drzwi autobusu zgrzytnęły, wyrzucając ją na pobocze. Powietrze uderzyło w twarz – świeże, pachnące gnijącymi liśćmi, dymem i tą nieogarnioną, trochę gorzką wolnością. Była złota jesień. Słońce, już nie palące, ale łagodne, miękkie, zalewało wszystko miodowym blaskiem. Żółte liście wirowały za przejeżdżającymi samochodami, jakby żegnały je w wielkie, nieznane życie.

Obok niej na ziemię zeskoczyła zmęczona, ale życzliwa kobieta i chłopiec około dziesięciu lat, trzymający kurczowo pudełko z bateriami.
Kobieta obrzuciła Kingę ciekawym, przyjaznym spojrzeniem.
— Witam! To pewnie do nas? Do „Zalewska”?
— Witam — głos Kingi zabrzmiał lekko zachrypnięty od emocji. — Tak, do wsi. Tylko nie wiem, gdzie iść.
— My z Jankiem odprowadzimy! Z przychodni wracamy, badania miałam, a jemu – podręczniki kupowałam. Chodźcie, pokażemy. Janku, pomóż dziewczynie, weź tę apteczkę!
Chłopiec sięgnął po pomarańczowy uchwyt.
— O, nie, nie! — poderwała się Kinga. — To ciężkie, tam sprzęt, leki… Ja sama.
Kobieta spojrzała na apteczkę, a w jej oczach błysnęło zrozumienie, zmieszane z prawdziwym zachwytem.
— To pani… Nasza „lekarka”?! A my już tyle czekali! Rok minął, drugi, a tu pani jak żywa! No, chwała Bogu! Teraz będziemy mieli swoją pomoc! Ja, nawiasem mówiąc, Grażyna, a to Janek, mój syn.
— Kinga. Felczerka. Mówili mi, że macie gotowy punkt medyczny.
Grażyna znacząco chrząknęła, poprawiając swoją torbę.
— Punkt jest, domek taki. Ale jaki w środku – to pani sama zobaczy. Chodźmy, Kinga, pokażemy pani naszą głuszę.

Droga do wsi zajęła im około czterdziestu minut spokojnym krokiem. A pół godziny później całe Zalewsko huczało jak rozdrażniony ul. Wieść leciała szybciej niż wiatr: „Przyjechała! Młoda! Z pomarańczową apteczką!”. Było koło trzeciej po południu, jeszcze jasno. Grażyna zaprowadziła Kingę prosto do wójta – Piotra Leszka.

Gabinet pachniał kurzem, starymi papierami i władzą. Piotr Leszek, mężczyzna o ogorzałej twarzy i zmęczonych oczach, rozmawiał przez telefon, coś mamrocząc gniewnie do słuchawki. Zobaczywszy kobiety, tylko skinął na krzesło i machnął ręką, dając do zrozumienia, że jest zajęty.

Skończywszy rozmowę, wpatrzył się w Kingę badawczym, trochę sarkastycznym wzrokiem.
— A pani to kto? W jakiej sprawie?
— Kinga Nowak. Felczerka. Z przydziału. Mam do pana dwa pytania: gdzie jest punkt medyczny i gdzie będę mieszkać? — wyrzuciła z siebie, starając się mówić stanowczo.
Piotr Leszek zastygł, oceniająco objeżdżając ją wzrokiem od stóp do głów. W myślach przemknęło mu: „Oho, felczerka. Dziewczyna. Wygląda na świeżą absolwentkę, pewnie z miasta. Od razu z pretensjami. I jak taka nas, twardych, leczyć będzie? Poważnych lekarzy już tam nie ma?”.

Na głos jednak powiedział z lekkim uśmieszkiem:
— Kinga… No cóż, chodźmy, pokażę ci twoje królestwo. Podwiozę swoim samochodem. Co do mieszkania… zobaczymy.
— Obiecali mi osobne lokum — przypomniała Kinga.
Piotr Leszek prychnął:
— Kto obiecał? U nas, drogie dziecko, nie milionowe miasto, a wieś. Internatu nie ma. Może u kogoś z mieszkańców pokój wynajmiesz.

Otworzył zamek w drzwiach parterowego drewnianego domku z odrapaną farbą. Drzwi zaskrzypiały, wpuszczając ich do krainy chłodu i opuszczenia. Powietrze było stęchłe, przesiąknięte kurzem i mysimi gniazdami. Na parapecie leżała warstwa szronKinga spojrzała na Piotra Leszka i powoli się uśmiechnęła, bo w końcu zrozumiała, że to nie miejsce, ale ludzie, którzy je tworzą, są jej prawdziwym domem.

Leave a Comment