**Dziennik Daniela Kowalskiego**
„Mogą nigdy nie chodzić, panie Kowalski”. Te słowa tkwiły w mojej głowie jak przeklęty kamień. Patrzyłem na moich synów, bliźniaków – Adasia i Kacpra – uwięzionych w wózkach, z nogami bezwładnymi jak sznurki lalek. Ich śmiech gasł z każdym dniem. Po śmierci żony, która odeszła po długiej walce z infekcją, zagrzebałem się w pracy. Dwadzieścia niań w dwa lata. Żadna nie została.
Aż pewnego listopadowego ranka przyszła Zosia Nowak. Nie miała dyplomów z elitarnej kliniki, tylko zwyczajną torbę i oczy, które nie litują się, ale pytają: „Co rozśmiesza Adasia? Co kocha Kacper?”.
Zosia zmieniła wszystko. Zamieniła ćwiczenia w poszukiwanie skarbów, a fizjoterapię w taniec. Już po kilku dniach Adaś uśmiechał się, a Kacper nucił – pierwszy raz od lat. Lekarze w Warszawie mówili, że to niemożliwe, ale ona pokazała mi coś innego: nadzieję.
Pewnego wieczoru zastałem ich w kuchni. Zosia trzymała chłopców pod pachami, a oni – drżąc – stali. „Tato, patrz!” – wyszeptał Kacper. Serce zamarło mi w piersi. Czy to złudzenie? Ale widziałem łzy w oczach Zosi. „Uwierzyli, że potrafią”.
Minęły miesiące. Kacper zrobił pierwsze samodzielne kroki, Adaś powoli unosił się z wózka. Lekarze kręcili głowami, ale ja już wiedziałem – cuda dzieją się wtedy, gdy ktoś widzi w dzieciach ludzi, nie pacjentów.
Dzisiaj, dziesięć lat później, mój dom tętni życiem. Adaś marzy o lataniu, Kacper gra na pianinie. A Zosia… Zosia została moją żoną. Kiedyś bałem się wierzyć. Dziś wiem, że największym cudem nie są medyczne statystyki, ale dźwięk kroków synów biegnących na śniadanie.



