Cudowny krzyżyk5 min czytania.

Dzielić

Gdy mama odeszła, ojciec usunął wszystkie jej zdjęcia z zasięgu wzroku. Nie mógł patrzeć, jak siedmioletni Kacper zastyga przed zastygłymi uśmiechami, jak jego dolna warga zaczyna zdradliwie drżeć, a po policzkach spływają ciche, lecz gorzkie łzy. Był już duży, wiedział, że chłopcy nie płaczą. Ale jego serce było rozbite na kawałki, a te kawałki boleśnie wbijały się w niego od środka za każdym razem, gdy przypominał sobie jej ciepło, głos, spojrzenie.

A po roku zapomniał. Twarz matki rozpłynęła się w pamięci, zamieniając się w rozmazane światło. Czasem pojawiała się we śnie — tak wyraźna i realna, że po przebudzeniu Kacper przez kilka sekund czuł jeszcze jej ciepło obok siebie na poduszce. Ale potem obraz znikał, ustępując miejsca zimnemu porankowi, zostawiając po sobie tylko gryzącą, nieznoszoną pustkę. Wtedy wtulał się w fotel, ściskał w dłoni matczyny krzyżyk na cienkim łańcuszku — jedyną rzecz, jaka po niej została — i szeptał w ciszę: „Mamo, wróć! Proszę, nie odchodź na zawsze!”. Ale cisza pozostawała niema.

Pewnego wieczoru ojciec, przeglądając rozkojarzony pocztę, powiedział, patrząc gdzieś obok:
— Kacper, czeka mnie dłuższy wyjazd służbowy. Na całe lato. Pojedziesz do cioci. Na wieś.

Kacper wiedział o cioci bardzo niewiele. Raz w roku, na Nowy Rok albo urodziny, przychodziła paczka. Na szorstkim kartonie starannym, niemal kaligraficznym pismem widniał napis: „Nowicka Halina Bogusławowna. Wieś Stara Wola”. Wnętrze pachniało suszonymi jabłkami, cebulą i czymś jeszcze, drewnianym, obcym.

Droga do Starej Woli zajęła dwie godziny. Ojciec, zwykle milczący i zamyślony, tym razem nie przestawał mówić. Opowiadał o swoim dzieciństwie, o tym, jak dorastał w tej samej wiosce, jak w wieku trzynastu lat, po śmierci babci, wyjechali do miasta.

— Ryczalem jak bóbr — wspominał z wymuszonym uśmiechem, co chwila odrywając się na wiadomości w telefonie. — Nie chciałem wyjeżdżać. Zostawialiśmy przyjaciół… i jedną dziewczynę. Jadźka. Ruda, z piegami. Nawet próbowałem uciec. Sprawdziłem cenę biletu, ukradłem rodzicom pieniądze, dotarłem na dworzec. Ale kasjerka nie sprzedała biletu dziecku, wezwała milicjanta. Odwieźli mnie do domu. Spodziewałem się lania, ale ojciec… twój dziadek… poklepał mnie po ramieniu i powiedział, że jestem prawdziwym mężczyzną, że mam serce na właściwym miejscu. No i nigdy tu nie wróciłem. Potem poznałem twoją mamę, a przeszłość gdzieś się rozmyła.

Kacper słuchał w milczeniu, a z każdym kilometrem niepokój w jego piersi zaciskał się w ciasny, bolesny supel. Nigdy nie był na wsi, nigdy nie mieszkał z obcymi. Ale najbardziej przerażało go nie to. Przeraziła go nienaturalna, gorączkowa gadatliwość ojca. Po śmierci mamy stał się niemym jak głaz, a teraz słowa płynęły z niego jak rzeka, jakby bał się, że w ciszy padną pytania, na które nie ma odpowiedzi.

Ciocia Halina okazała się dziwnie podobna do ojca — szczupła, z wyprostowaną jak struna plecami i krótko przyciętymi słomianymi włosami. Przywitała ich na progu starego, ale solidnego drewnianego domu, skrzyżowawszy ramiona. Jej zimne, oceniające spojrzenie przemierzyło Kacpra od stóp do głów.

— No to wchodźcie — burknęła, wpuszczając ich do sieni, gdzie unosił się zapach świeżego mleka i łąkowych ziół. — Będziecie jeść?

Nakarmiła ich gęstym, aromatycznym barszczem i rumianymi pierogami. Były z ziemniakami i… z jajkiem i cebulą. Kacper nie znosił jajek, mdliło go od ich zapachu. Ale zaczerwieniony, bojąc się wydać niegrzecznym, milcząco się męczył, dyskretnie wybierając znienawidzony farsz widelcem i zrzucając go pod stół. Modlił się, żeby ciocia miała kota, który zatuszuje jego małe oszustwo. Ale przez kolejne trzy dni okazało się, że kota nie ma. Przeszukawszy wszystkie zakamarki domu i stodoły, Kacper upewnił się w tym ostatecznie. Zapytać wprost nie miał odwagi. Ciocia traktowała go z dystansem, lodowatą obojętnością, jakby nie był żywym dzieckiem, tylko niewygodnym, zakurzonym pudłem, które trzeba przechować.

Czasem, szczególnie wieczorami, gdy tęsknota za domem i mamą stawała się nie do zniesienia, miał ochotę podejść i przytulić się do tej chudej, kanciastej kobiety. Zamknąć oczy i udawać, że to mama. Ale ciocia Halina pachniała dymem z pieca, smolistym drewnem i jakąś gorzką zielem, a nie perfumami mamy i słodkim ciastem. Pewnej nocy obudził go koszmar i, zalany łzami, przybiegł do jej pokoju. Tatiana Bogusławowna nie pocieszyła go. Surowo kazała mu wrócić do łóżka i przestać „rozdrabiać się”, bo żadnych wiedźm nie ma. Wrócił, przykrył się kołdrą po sam czubek głowy, przywarł do materaca, ścisnął w dłoni matczyny krzyżyk i szeptał, aż łzy wyschły, a sen go zmorzył: „Mama jest przy mnie, mama mnie chroni”.

Wydawało się, że ciocia jest nim zawsze niezadowolona.

— Co to za cyrk? — warknęła, gdy po raz kolejny przyłapała go na wybieraniu farszu z pieroga.
Serce Kacpra podskoczyło do gardła. Zebrawszy całą odwagę, wybełkotał:
— Ja… ja nie jem jajek.
— Dlaczego?
— Śmierdzą — przyznał się szczerze.
Ciocia pokręciła głową, jej wąskie usta ścięły się w cienką kreskę.
— Niedorzeczności. Jajka są zdrowe. Białko, witaminy. Jedz.
Kacper opuścił głowę, czując, jak zdradzieckie łzy napływają do oczu. Tylko nie płakać. Tylko żeby nie nazwała go znowu beksą.

Nie miał absolutnie nic do roboty. Książki, które spakował ojciec, połknął w dwa dni — były zbyt dziecinne, dla maluchów. Ciocia, zauważywszy jego nudę, zaproponowała, by poszedł poznać miejscowych chłopaków. Znajomość skończyła się bójką — największy z nich zażądał od KacpraPewnego dnia, gdy pierwszy śnieg przykrył Stare Wole białym puchem, Kacper znalazł pod poduszką list od cioci Haliny i paczuszkę zawierającą mały, rdW środku paczki leżał stary, wytarty krzyżyk mamy, a list głosił tylko: “Nie bój się kochać, bo miłość to jedyna rzecz, której żadne przekleństwo nie zniszczy”.

Leave a Comment