Dziś w moim pamiętniku zapisuję wspomnienie, które wraca do mnie po latach jak ciepły podmuch wiatru.
Czarna limuzyna zatrzymała się przed skromnym domem na jednej z uliczek w Łodzi. Elegancki mężczyzna w garniturze wysiadł, niosąc teczkę i grubą kopertę. Jego dłonie lekko drżały, gdy naciskał dzwonek. Drzwi otworzyła Katarzyna Nowak, kobieta po pięćdziesiątce, ze zmęczonym spojrzeniem i dłońmi zniszczonymi od lat pracy w restauracji.
„Pani Katarzyna?” – zapytał, głos mu się załamał. „Przychodzę spłacić dług sprzed siedemnastu lat.” Kobieta zmarszczyła brwi, nie rozpoznając go. „Proszę wejść.”
Weszli do środka. Mężczyzna usiadł na zużytej sofie, patrząc na zdjęcia na ścianach. „Pamięta pani tamtą grudniową noc? Pracowała pani w „Złotym Liściu”. Stała ulewa. Dwoje dzieci – ja i moja siostra – staliśmy pod oknem, mokrzy i głodni.”
Katarzyna zakryła usta dłońmi. Przypomniała sobie tę noc. Właściciel restauracji krzyczał, by wyrzuciła „żebraków”, ale ona podjęła decyzję, która kosztowała ją pracę. Nakarmiła ich, a później zabrała do domu.
„Byliśmy z Zosią sierotami” – kontynuował. „Przez trzy lata byliśmy dla pani jak rodzina. Potem adoptowali nas Kowalscy, ale nigdy nie zapomnieliśmy, co pani dla nas zrobiła.” Otworzył teczkę – zdjęcia, dokumenty. „Dziś Zosia jest lekarką, a ja inżynierem. Założyliśmy fundację „Ziarno Nadziei”. Kupiliśmy działkę… tu, w Łodzi. Budujemy centrum wsparcia dla samotnych matek. I chcielibyśmy, żeby pani nim kierowała.”
Katarzyna spojrzała na niego przez łzy. Wiedziała, że to nie przypadek. Że dobro, które sieje się w ciemności, zawsze wraca. Jak bochen chleba rzucony w wodę – wraca, niesiony falą.



