Pewnego chłodnego, jesiennego popołudnia, wzdłuż drogi krajowej nr 7 niedaleko Mszczonowa, samochody sunęły swoimi zwyczajnymi trasami, aż pięcioletnia dziewczynka w lśniącej sukience jak z baśni krzyknęła, żeby jej mama zatrzymała auto.
Miała na imię Zosia Kowalska, drobna dziewczynka z niesfornymi blond loczkami, świecącymi tenisówkami i uporem, który zdawał się przelewać przez jej małe ciałko. Z tylniego siedzenia wyrywała się z pasów, głos łamiąc się z rozpaczliwą prośbą – że tam, pod skarpą, „motocyklowy pan” umiera.
Jej mama, Kasia, najpierw pomyślała, że Zosia jest zmęczona po całodziennym przedszkolu. Żadnych śladów wypadku – ani płomieni, ani odłamków – nic nie wskazywało na kłopoty. Ale Zosia szarpała się z zapięciem, łkając o „tym panu w skórzanej kurtce z brodą”, który krwawi. Niepewna, ale zaniepokojona, Kasia zjechała na pobocze, żeby uspokoić córeczkę.
Zanim auto całkiem stanęło, Zosia otworzyła drzwi, jej sukienka powiewała, gdy biegła w stronę trawiastego zbocza. Kasia pobiegła za nią – i zamarła w miejscu.
Czterdzieści metrów niżej, obok powykręcanego czarnego motocykla, leżał mężczyzna wielki jak niedźwiedź. Jego wytarta kamizelka miała wypłowiałą naszywkę, pierś lśniła od krwi, a oddech był płytki i urywany.
Zosia się nie zawahała. Zjechała na kolanach po zboczu, zdjęła sweterek i przycisnęła małe dłonie do najgłębszej rany.
„Nie odchodź” – szepnęła do niego, jakby znali się od zawsze. „Zostanę tu. Powiedzieli, że masz dwadzieścia minut”.
Kasia, drżąca, sięgnęła po telefon, żeby wezwać pomoc. Co chwilę zerkała na córkę, oszołomiona spokojną pewnością w głosie Zosi, gdy odchylała mężczyźnie głowę, by udrożnić drogi oddechowe, i utrzymywała stały ucisk na jego klatce piersiowej z niesamowitą precyzją.
„Skąd to wiesz?” – spytała Kasia, głos jej się trząsł.
Zosia nie podniosła wzroku. „Maja mnie nauczyła” – mruknęła. „Przyszła do mnie wczoraj we śnie. Powiedziała, że jej tata się rozbije i będę musiała go uratować”.
Ranny motocyklista to był Jan „Niedźwiedź” Nowak, wracał z rajdu pamięci, gdy zepchnął go z drogi pickup. Stracił niebezpiecznie dużo krwi. A Zosia nuciła cicho kołysankę, jej księżniczkowa sukienka już splamiona na czerwono.
Gdy przyjechali ratownicy, zebrał się już mały tłumek. Jeden z nich uklęknął, delikatnie prosząc Zosię, by się odsunęła.
„Słoneczko, my się teraz zajmiemy”.
„Nie” – odparła Zosia ostro, dłonie wciąż na ranie. „Nie dopóki nie przyjadą jego bracia. Maja obiecała”.
Ratownicy wymienili niepewne spojrzenia – może szok, trauma, czy coś więcej. Ale wtedy w oddali rozległ się pomruk silników.
Dziesiątki motocykli wyłoniły się na szczycie wzgórza, ich ryk rozchodził się po dolinie. Zatrzymali się jak jeden mąż, buty uderzyły o ziemię, gdy ruszyli w stronę miejsca zdarzenia. Przodujący motocyklista, postawny mężczyzna z naszywką „ŻELAZNY JACEK” na kamizelce, zastygł, gdy zobaczył Zosię. Jego poorana zmarszczkami twarz zbladła.
„Maja?” – wyszeptał, głos ochrypły. „Przecież cię nie ma”.
Inni motocykliści stali nieruchomo. Maja Nowak – jedyna córka Jana – odeszła trzy lata wcześniej, na białaczkę, tuż przed szóstymi urodzinami. Była duszą ich klubu, dziewczynką, która siadała na chromowanych bakach podczas zlotów, siostrą dla każdego z nich.
Zosia spojŻelazny Jacek wybuchnął płaczem, gdy Zosia powiedziała mu, że Maja zawsze lubiła, gdy nosił czerwone skarpetki pod kurtką, a on właśnie tego dnia po raz pierwszy od lat je założył, bo coś mu podpowiedziało, że powinien.



