**Żebracza Narzeczona**
Dawno temu, w spokojnej wiosce ukrytej między dwoma zielonymi wzgórzami, mieszkała młoda dziewczyna o imieniu Zosia. Miała dziewiętnaście lat, była piękna jak dojrzałe jabłko, o łagodnych oczach i delikatnym głosie. Lecz jej uroda nie była błogosławieństwem, a raczej przekleństwem. Osierocona w wieku jedenastu lat przez pożar, który zabrał jej rodziców, Zosia trafiła pod opiekę wuja, Stanisława Kowalskiego, jego żony, ciotki Marii, oraz ich dwóch córek, Hani i Kasi. Pod ich dachem była raczej służącą niż członkiem rodziny. Codziennie przed świtem nosiła wodę, zamiatała podwórko i gotowała posiłki. Jej dni wypełnione były pracą i ostrymi słowami.
„Zosia, umyj te talerze natychmiast!” — krzyczała ciotka Maria, nawet jeśli dziewczyna właśnie skończyła gotować. „Myślisz, że skoro ludzie nazywają cię piękną, to wyrwiesz się z tego domu? Głupia dziewczyno!” Ale Zosia nigdy nie odpowiadała. Nauczyła się, że milczenie jest bezpieczniejsze — sprzeciw oznaczał spanie na dworze, a łzy — jeszcze większe szyderstwa.
Mimo wszystko Zosia pozostała dobra. Witała starszych, pomagała przekupkom nosić ciężary i nigdy nie śmiała się z cudzego nieszczęścia. Jej cicha dobroć zwróciła uwagę zalotników — bogatych mężczyzn z miasta, szukających wiejskiej żony. Niektórzy przychodzili dla Hani lub Kasi, lecz gdy zobaczyli Zosię, zmieniali zdanie. „Kim jest ta dziewczyna o spokojnych oczach?” — szeptał jeden do wuja Stanisława, nie zdając sobie sprawy, że to jego siostrzenica.
Tego wieczoru w domu rozszalała się burza. „Zasłaniasz swoim siostrom drogę do szczęścia!” — wrzeszczała ciotka Maria, wyrzucając pantofle Zosi za drzwi. „Każdy mężczyzna przychodzi i zmienia zdanie. Co ty im dajesz?”
„Nawet z nimi nie rozmawiam” — szepnęła Zosia, łzy spływając po policzkach.
„Zamknij się!” — warknął wuj Stanisław. „Nie stój jak słup soli. Kto ci pozwolił się odzywać? Skoro nie chcesz szanować samej siebie, zadbam, byś nigdy nie zaznała małżeństwa. Wyjdziesz za żebraka, jeśli się trafi.” Uderzył ją, a od tej nocy wszystko się zmieniło. Zosi zakazano jeść z rodziną, kazały się myć przy studni, a kuzynki wyśmiewały się z niej przy każdej okazji.
Pewnej soboty przyjechał obcy mężczyzna. Jego ubranie było zakurzone, w ręce trzymał drewnianą laskę, a zniszczony kapelusz zasłaniał twarz. Wyglądał na zmęczonego, może chorego. Sąsiedzi patrzyli, jak kuleje w stronę domu Kowalskich. Mówił niewiele, tylko szepnął coś wujowi. Oczy Stanisława zabłysły jakby znalazł skarb.
„Naprawdę? Chcesz ją poślubić?” — zapytał wuj, udając, że szepta.
„Mam dosyć dla kogoś pokornego” — odpowiedział mężczyzna, jego głos spokojny i pewny.
Uścisnęli dłonie, finalizując transakcję. Tego wieczoru wuj zwołał rodzinne zebranie. „Zosiu, usiądź” — powiedział. „Znaleźliśmy ci męża.”
Zosia powoli odwróciła głowę. „Kto to jest?”
„Nie zadawaj pytań. Weźmie cię taką, jaką jesteś. Bez posagu, nic. Zabieraj swoją przeklętą urodę i wynoś się.”
Hania prychnęła. „Niech spyta. Może marzy o synu Kulczyka.”
„Zamknijcie się!” — warknęła ciotka Maria. „Robimy jej przysługę. Ślub za dwa tygodnie.”
Zosia nie spała tej nocy. Czy to było jej przeznaczenie — wyjść za kalekę, gdy kuzynki żyły beztrosko? Następnego dnia znów go zobaczyła, żebraka, siedzącego na rynku i karmiącego gołębie. Jego ubranie było brudne, ale dłonie czyste, paznokcie przycięte. Jego postawa nie była postawą żebraka.
„Dzień dobry, proszę pana” — powiedziała nieśmiało.
Odwrócił się. „Zosiu” — rzekł cicho. „Jak się masz?”
„Pan zna moje imię?”
„Słyszałem, jak wuj je krzyczał.”
Niemal się uśmiechnęła. „To pan jest tym, który ma mnie poślubić.”
„Tak.”
Spuściła wzrok. „Dlaczego ja?”
„Bo jesteś inna.”
Mrugnęła. „Inna jak?”
Uśmiechnął się, lecz nic nie odpowiedział. Potem wstał, wyprostował się na moment i sięgnął po laskę. „Do zobaczenia, Zosiu” — powiedział, odchodząc powoli.
Zosia stała tam długo. Tego wieczoru kuzynki znów ją wyśmiewały. „Słyszałyśmy, że porozmawiałaś ze swoim żebraczym mężem” — drażniła się Kasia. „Lepiej przyzwyczaj się do liści. Nawet na chusteczki go nie stać” — dodała Hania. Ale Zosia milczała. Coś w niej się zmieniało. Wstyd wciąż bolał, lecz zaczęła czuć dziwny spokój, jakby jej życie miało się odmienić.
Dni mijały szybko. Ciotka Maria uczyniła życie Zosi cięższym niż kiedykolwiek. Dawała jej najgorsze prace, krzyczała bez powodu, a nawet uderzyła ją za „chodzenie jak księżniczka”. „Lepiej schyl tę hardą szyję, zanim mąż ci ją złamie” — wrzeszczała.
Pewnego popołudnia przemknęła grupka kobiet. „To ta” — rzekła jedna. „Dziewczyna, która wychodzi za kalekę.” Inna się zaśmiała. „Myślała, że uroda ją wybawi. A teraz patrzcie.” Zosia zamiatała dalej, ręce drżały, oczy wilgotne.
Później ciotka Maria cisnęła Zosi podartą, poplamioną suknię. „W tym pójdziesz do ołtarza.” Zosia spytała, czy może ją naprawić. „Żeby wyglądać jak królowa u boku swojego żebraczego króla?” — drwiła Hania. „Nie martw się. Nikt nie będzie na ciebie patrzył — wszyscy zaczekają, czy twój mąż przewróci się w drodze do ołtarza.”
Tej nocy Zosia siedziała sama za domem. Księżyc był w połowie, gwiazdy ciche. Nagle obok niej pojawił się żebrak.
„Nie śpisz” — powiedział łagodnie.
Odwróciła się, zaskoczona. „Co pan tu robi?”
„Przechodziłem. Zobaczyłem cię samą.”
„Nie powinienZosia odwróciła się ku niemu, a w jego oczach ujrzała prawdziwe przeznaczenie — nie żebraka, lecz człowieka, który dał jej coś, czego nigdy nie miała: szacunek i nadzieję.