Dziewczynka uratowała maleńkiego wilczka. Lata później on odpłacił jej ratując jej życie.5 min czytania.

Dzielić

Głęboko w sercu Podlasia, gdzie lasy szepczą stare legendy, a rzeki wiją się jak srebrne wstęgi, leżała zapomniana wioska Białobrzegi. Jej ulice, niczym wysuszone kości, bielały pod palącym słońcem czasu. Młodzi dawno uciekli do miast, jak woda przez pęknięcia ziemi, zostawiając tylko stare wdowy – te, których serca biły w rytm dzwonów opuszczonej kapliczki. Mieli po siedemdziesiąt, a może i osiemdziesiąt lat, lecz ich oczy, jak węgielki w popiele, wciąż tliły się iskrą życia. Tylko czasem, w lipcowe upały, przyjeżdżały wnuki – rumiane, hałaśliwe, z walizkami pełnymi miejskiego zgiełku.

Wśród nich była Bożena – dziewczynka o włosach koloru dojrzałego żyta i oczach odbijających głębię jagodowych jezior. Jej rodzice, lekarze z Warszawy, co lato wysyłali ją do babci Bronisławy Wiśniewskiej, wierząc, że białobrzeskie powietrze, przesiąknięte zapachem piołunu i malin, wzmocni wnuczkę jak dąb. Dom Bronisławy stał na samym skraju wioski, gdzie pola ustępowały miejsca gęstemu borowi. W gospodarstwie była tylko krowa Brygida, kury z pstrymi czubami i stara kotka Czarna, której blizny na pysku opowiadały o walkach z lisami.

Ale któregoś ranka, gdy rosa jeszcze nie zdążyła obeschnąć, Czarna przyniosła z lasu zawiniątko, drżące w jej zębach. Bronisława, wycierając ręce o fartuch, westchnęła:
— Boże drogi, przecież to szczur!
Lecz Bożena, przykucając, zobaczyła – spod czarnej sierści wychylały się różowe łapki, a oczy, jeszcze zamknięte, błyszczały jak dwa perłowe ziarnka.
— Babciu, to nie szczur! To… wilczek!
I rzeczywiście: maleńki, ledwie żywy, zachowywał się jak kotek, czepiając się pazurkami dłoni dziewczynki. Czarna, dumnie wyginając grzbiet, mruczała, jakby sama go urodziła. Okazało się, że znalazła go w lesie – może matka go porzuciła, a może porwała go burza. Koty czasem tak robią: mylą wilczęta z kociętami, obdarzając je macierzy, nie wiedząc, że wychowują drapieżnika.

— Zostawmy go, babciu! — błagała Bożena, przyciskając zwierzątko do piersi. — Będę go karmić, wyprowadzać… Nikogo nie skrzywdzi, naprawdę!
Bronisława westchnęła, patrząc na wnuczkę, której policzki zaróżowiły się z zachwytu. Jak odmówić komuś, kto patrzy na świat jak na dar?

Tak w domu pojawił się Wicher – imię, które Bożena wymyśliła, słuchając, jak wiatr śpiewa w sosnach. Karmiła go butelką, otulała chustą, a Czarna uczyła go skakać na płot i myć pyszczek łapą. Wicher rósł, naśladując kotkę: spał zwinięty w kłębek, mruczał, gdy go głaskano, a nawet próbował łapać motyle, jak kocię. Ale z każdym dniem budziła się w nim wilcza natura – sierść gęstniała, wzrok stawał się bystrzejszy, a krok – cichszy.

Gdy Bożena skończyła szesnaście lat, nie potrafiła już żyć bez Białobrzegów. Rodzice nie pozwolili zabrać Wichra do warszawskiego mieszkania, ale dziewczyna przyjeżdżała do babci raz w miesiącu, a czasem częściej. Wilk, wyrósłszy na dostojne, srebrzyste zwierzę, witał ją przy furtce, jakby znał rozkład autobusów. Nie szczekał, nie warczał – tylko kładł głowę na jej kolanach, a Bożena opowiadała mu o szkole, marzeniach, o tym, jak miasto przygniata ją jak żeliwna pokrywa.

Pewnego lipcowego wieczoru, gdy słońce topiło horyzont w złocie, Bożena wracała z miasteczka. Autobus, wysłużony Jelcz, zajęczał i stanął na środku ciemnej drogi.
— Zepsuł się — burknął kierowca. — Idź pieszo, do Białobrzegów z pięć kilometrów.
Dziewczyna się nie bała: las znała jak własną dłoń. Lecz gdy w oddali zamajaczyły światła wioski, zza pleców rozległ się warkot silnika. Czarny terenówka, niczym cień, wyskoczył z mroku. Wysiadł z niego chłopak w pomiętej koszuli, z alkoholem w każdym oddechu. Jego wąskie, złe oczy prześlizgnęły się po Bożenie jak ostrze noża.
— Wsiadaj, podwiozę — ochryple rzucił.
— Nie, dziękuję — cofnęła się, ale jego ręka już wpiła się w jej nadgarstek.
Wepchnął ją do auta, przygniótł do siedzenia:
— Krzykniesz – oberwiesz.
Gdy terenówka skręciła w leśną drogę, Bożena krzyknęła. Wyrwała się, biegła, aż kolące gałęzie poraniły jej twarz. Ale on dogonił… I wtedy, gdy jego palce dotknęły jej szyi, z ciemności wypadł srebrny pocisk.

Wicher.
Wpadł na mężczyznę jak burza. Kły wbiły się w ramię, odrzucając go na drzewo. Chłopak zawył, próbując się osłonić, ale wilk szarpał ubranie, rysował skórę, sięgając ku gardłu. W ostatniej chwili mężczyzna wślizgnął się do auta, zatrzasnął drzwi, a terenówka, ocierając się o gałęzie, zniknęła w nocy.

Bożena drżała, wtulając się w szyję Wichra. Jego sierść pachniała żywicą i ciepłem, a serce biło tak głośno, że zagłuszało piski sów.
— Uratowałeś mnie… — szepnęła, zagłębiająA potem, przez wszystkie kolejne lata, gdy Bożena siadała wieczorem na ganku, a Wicher kładł łeb na jej kolanach, wiedziała, że niektóre więzi są silniejsze niż strach, mocniejsze niż czas, i trwają tak długo, jak pamięć o tych, którzy potrafili kochać bez warunków.

Leave a Comment