Gang motocyklowa uprowadziła dzieci z domu opieki i przekroczyła granicę stanu3 min czytania.

Dzielić

Pewnego dnia doniesienia obiegły całą Polskę. Czterdziestu siedmiu motocyklistów porwało dwadzieścioro dwoje dzieci z domu dziecka i przetransportowało je przez granice województw, zanim władze zdążyły zareagować. Tak mówiły wiadomości.

Tak powtarzała dyspozytorka policji, wysyłając za nami sześć radiowozów. Tak krzyczała dyrektorka placówki, gdy zorientowała się, że dzieci zniknęły.

Ale to nie była prawda.

Nazywam się Robert Kowalski. Jestem pracownikiem socjalnym w województwie dolnośląskim i od dziewiętnastu lat pracuję z dziećmi z pieczy zastępczej. Widziałem już każdy rodzaj ludzkiego cierpienia.

Ale nic nie przygotowało mnie na to, co zobaczyłem w Domu Dziecka „Jutrzenka” tamtego października.

Dwadzieścioro dwoje dzieci. W wieku od sześciu do siedemnastu lat. Wszystkie w systemie. Wszystkie zapomniane. I wszystkie skazane na kolejne święta w placówce, gdzie w kuchni były szczury, a ściany pokrywała pleśń. Województwo miało ją zamknąć. „Miało” – od trzech lat.

Przez osiem miesięcy próbowałem znaleźć dla tych dzieci lepsze miejsca. Nikt ich nie chciał. Zbyt wiele problemów behawioralnych. Zbyt dużo potrzeb medycznych. Zbyt traumatyczne. Zbyt drogie. System się poddał.

Więc kiedy pewnego listopadowego wieczoru zadzwonił mój przyjaciel Marek, byłem gotów go wysłuchać. Marek należał do klubu motocyklowego „Weterani Pustynnej Burzy”. Pięćdziesięciu mężczyzn. Wszyscy weterani. Wszyscy odznaczeni. Wszyscy szukający celu po powrocie do domu.

„Bracie, słyszałem o tych dzieciach. Klub chce pomóc” – powiedział Marek, a jego głos miał niezwykle poważny ton. „Jakby to było, gdyby spędziły tydzień w Tatrach?”

Roześmiałem się gorzko. „Marek, te dzieci nie mogą nawet iść do kina. Województwo nigdy nie pozwoli na taki wyjazd.”

„Więc nie pytajmy o pozwolenie” – odparł. „Prośmy o wybaczenie.”

Tak się zaczęło. Najpiękniejsza, nielegalna i szalona rzecz, w jakiej kiedykolwiek uczestniczyłem. Marek i klub zaplanowali wszystko. Wynajęli ośrodek kolonijny w Zakopanem, który stał pusty zimą. Znaleźli lekarzy, psychologów i terapeutów, którzy zgłosili się na ochotnika. Zebrali dary: zabawki, ubrania, jedzenie.

A potem przyjechali po dzieci.

18 listopada. Sobota, szósta rano. Czterdziestu siedmiu motocyklistów podjechało pod Dom Dziecka „Jutrzenka”. Huk silników był niesamowity – jak grzmot, jak nadciągająca armia. Dzieci zerwały się z łóżek i podbiegły do okien. Niektóre krzyczały, inne płakały. Nigdy czegoś takiego nie widziały.

Przed drzwiami spotkałem prezesa klubu, człowieka o imieniu Janusz. Siedemdziesięciolatek z siwą brodą i piersią pełną medali. Podał mi teczkę. „To zgody rodzicielskie, formularze medyczne, dane kontaktowe. Postaraliśmy się, żeby było to jak najbardziej legalne.”

Dyrektorka placówki, Jadwiga, zbiegła po schodach w szlafroku. „Co się dzieje? Kim są ci ludzie?” Wziąłem głęboki oddech. „Jadwigo, ci panowie zabierają dzieci na obóz. Tydzień, wszystko opłacone, pełna opieka.”

Jej twarz stała się purpurowa. „Absolutnie nie! Nie możecie tak po prostu zabrać podopiecznych państwa! Wzywam policję!”

„Wzy„Dzwoń – odparł Janusz spokojnie – ale zanim zdążysz, my zapytamy te dzieci, czy chcą zobaczyć góry, a jeśli powiedzą tak, to je zabierzemy, a papiery możesz załatwić później.”

Leave a Comment