Jak cisza przemówiła4 min czytania.

Dzielić

Jesienne powietrze w wiosce Leśna Dolina było gęste, słodkie i przejmująco zimne. Pachniało gnijącymi liśćmi, dymem z pieców i tą szczególną, ponadczasową ciszą, która otula duszę jak stary, dobry koc. Kinga przyjechała tu, do swego dawno opuszczonego gniazda, odwiedzić rodziców. A właściwie ich milczące marmurowe świadectwa na wzgórzu przy kościele. Poprawić ogrodzenie, odświeżyć gwiazdy, porozmawiać z wiatrem, który zdawał się przechowywać szept ich głosów.

Zatrzymała się u ciotecznej ciotki, cioci Hani, w tym samym drewnianym domu z rzeźnymi ościeżnicami, gdzie spędziła dzieciństwo. Dwa działki dalej stał dom rodziców, dawno już sprzedany obcym. Ciocia Hania mieszkała sama. Przestronna izba przechowywała echo dawnych radości: wyblakłe fotografie na kredensie, ciężką szafę pachnącą woskiem, bujany fotel przy piecu, w którym niegdyś siedział jej wujek Marek.

Swego męża, wujka Marka, ciocia Hania pochowała dawno, z dziesięć lat temu. Syn, Krzysiek, wyjechał na północ, w krainę wiecznej zmarzliny i białych nocy, i tam już został, przywiązując serce do surowego krajobrazu. Siedząc przy wieczornej herbacie z malinową konfiturą, ciocia Hania, starając się być pogodną, nie wytrzymała i pozwoliła sobie na skromną skargę:

— Krzysiek rzadko mnie odwiedza. I to najczęściej sam. Ja do nich jeździłam, nie, kłamię, dwa razy. Raz na wesele, biała suknia, upalne lato, komary. A potem — do ich teściowej na jubileusz. A w zeszłym roku przywiózł całą swoją rodzinę, z moim wnuczkiem, Mieszkiem, przedstawili mi go. Roczne maleństwo, rumiane policzki, oczy poważne, jak u ojca.

Zamilkła, patrząc na płomień lampy naftowej, a jej twarz rozjaśnił ciepły, głęboki uśmiech.
— A z dzieckiem to w ogóle była niesamowita historia, prawdziwa bajka. Chcesz, opowiem? To mi Weronika, synowa, wszystko wyznała, gdy byli z wizytą. Jest ze złota, ta kobieta. Krzysiowi bardzo się poszczęściło.

— Oczywiście! — ożywiła się Kinga, przysuwając się bliżej. — Wszystko o bracie mnie interesuje. Przecież choć jest pięć lat starszy, praktycznie razem dorastaliśmy. Na tej samej ulicy jeźdźiliśmy na rowerach, przez te same kałuże.

— No to słuchaj — ciocia Hania poprawiła chustkę na ramionach i zaczęła swoją opowieść, a jej głos nabrał melodii, jakby czytała starą, zaczytaną książkę.

— Weronika sama urodziła się i wychowała na północy, dziecko śniegów i zamieci. Po szkole nie chciała, jak wielu, gnać do wielkich miast, lecz pojechała do Białegostoku, skończyła tam ekonomię i wróciła do domu. Dziewczyna jest rodzinna, cicha, korzenie ma mocne. Znalazła pracę w fabryce, w księgowości. Tam spotkała Krzysia.

On właśnie został brygadzistą, młody, gorący. Przyszedł do jej biura wyjaśnić rozbieżności w rozliczeniach załogi. Weronika cierpliwie tłumaczyła: ta kolumna, ta cyfra, ten współczynnik. A on stał, patrzył na nią i nie widział ani kolumn, ani cyfr. Widział wielkie, jasne oczy koloru morza, ciemne włosy splecione w ciasny warkocz i poważne, lekko drżące usta. Patrzył tak uporczywie, że dziewczyna się speszyła, a nawet rozgniewała.

— Co się tak pan na mnie gapi, jak na obraz w muzeum? — wybuchnęła. — Lepiej niech pan słucha, bo nie będę powtarzać!

Krzyś się nie speszył. Uśmiechnął się szeroko, rozbrajająco, aż Weronice serce podskoczyło do gardła.
— Wszystko zrozumiałem. Na sto procent. Zostało tylko jedno pytanie. Jest pani zamężna?

Weronika oniemiała. Już miała odpowiedzieć coś ostrego i ciętego, gdy zza pleców Krzysia odezwał się głos głównej księgowej, cioci Ireny, kobiety w wieku, która widziała już niejedno.
— Jeszcze nie, nie zamężna! — krzyknęła na całe biuro. — Więc, chłopcze, nie marudź, bo takie obrazy nie przechodzą koło nosa!

I Krzyś nie marudził. Tego samego dnia czekał na nią przy bramie fabryki, zaśnieżonej i oświetlonej pomarańczowymi latarniami. Spod grubej kurtki wyjął jedną, samotną czerwoną różę, która zdawała się wchłonąć całe ciepło jego serca i nie zamarznąć w trzydziestostopniowym mrozie. Weronika później wyznała, że serce jej pękło z czułości. Wzięła różę. Tak zaczęła się ich historia.

Rok sprawdzali uczucia, chodzili po zaśnieżonych parkach, do kina, czI tak właśnie, wśród codziennych zmagań i małych cudów, odnaleźli prawdziwe szczęście, które rozkwitło niczym kwiat wiosną w ich skromnym, ale ciepłym i pełnym miłości domu.

Leave a Comment