Upalne słońce Warszawy prażyło niemiłosiernie nad Alejami Jerozolimskimi, gdzie Krzysztof, 28-letni mężczyzna z potarganymi włosami i ubraniem w strzępach, siedział na chodniku. Jego niegdyś żywe, błękitne oczy były teraz przygaszone zmęczeniem i głodem. Wystające żebra pod podartą koszulą zdradzały tygodnie niedożywienia. Krzysztof obserwował gorączkowy ruch przechodniów, czując się niewidzialny w tłumie.
Jego żołądek boleśnie zawarczał, przypominając mu, że nie jadł od ponad dwóch dni. „Jeszcze tylko jeden dzień, Krzysztof, dasz radę. Dzisiaj ktoś cię zauważy” mówił cicho do siebie, próbując podtrzymać nadzieję.
Kogo ja próbuję oszukać? Nikt nie patrzy dwa razy na żebraka, pomyślał z goryczą. Godziny wlokły się powoli, a Krzysztof walczył z pokusą, by przeszukać pobliskie śmietniki w poszukiwaniu resztek. Obiecał sobie, że nie zejdzie tak nisko, ale głód był bezlitosnym wrogiem.
Niechętnie śledził wzrokiem każdego, kto niósł torby z jedzeniem lub kubki kawy. Zapach kiełbasy z grilla na rogu przyprawiał go o ślinotok, a żołądek protestował jeszcze głośniej. Może powinien spróbować jeszcze raz w tym schronisku.
Nie… nie mogę. Ostatnim razem… Krzysztof wzdrygnął się, nie kończąc myśli.
Dlaczego musiało do tego dojść? Gdybym tylko nie dorastał w takich warunkach. Gdybym miał rodzinę, dom. Jego myśli błądziły, wspominając z bólem przeszłość.
W miarę jak mijali popołudnie, rozpacz Krzysztofa rosła. Widział innych bezdomnych, którzy podchodzili do ludzi, prosząc o drobne, ale on nie potrafił zebrać się na odwagę. Powstrzymywała go duma – ostatnia rzecz, która mu pozostała.
Starszy mężczyzna siedzący nieopodal spojrzał na niego z mieszaniną współczucia i zrozumienia.
—Chłopcze, czasem wszystko wydaje się beznadziejne, ale jakoś przeżywamy — powiedział ochrypłym głosem, naznaczonym latami życia na ulicy.
—Wiem, ale… czasem czuję, że tu nic się nie zmieni. Mamy tylko trochę złotych od życzliwych ludzi, ale potrzeba nam pracy, dachu nad głową i porządnego jedzenia — odpowiedział Krzysztof, jego głos drżący między nadzieją a zwątpieniem.
Nagle, jakby wszechświat usłyszał jego cichą prośbę, przed nim stanęła kobieta w średnim wieku. Bez słowa podała mu papierową torbę z ciepłą kanapką.
Zapach świeżego chleba i pieczonego mięsa wypełnił jego nozdrza, a żołądek zawarczał z podekscytowania. Krzysztof podniósł wzrok na kobietę, z oczami pełnymi wdzięczności.
—Dziękuję, proszę pani. Nie wie pani, jak wiele to dla mnie znaczy — powiedział, głos mu się załamał.
Kobieta tylko uśmiechnęła się ciepło i odeszła, pozostawiając Krzysztofa w osłupieniu wobec tego aktu dobroci. Może w tym świecie wciąż było miejsce na współczucie.
Może nie był całkiem sam, pomyślał, czując, jak w piersi budzi się iskra nadziei. Gdy miał zamiar zjeść cenny posiłek, jego wzrok padł na dwóch mężczyzn siedzących niedaleko. Ich wychudzone twarze i głodne oczy były odbiciem jego własnej sytuacji.
Bez wahania Krzysztof podzielił kanapkę na trzy części i podał im.
—Chłopaki, podzielmy się. Nikt nie powinien być głodny, jeśli możemy sobie pomóc — powiedział, jego głos był zachrypnięty, ale przyjazny.
Po drugiej stronie ulicy dwie kobiety obserwowały scenę. Kinga, młoda dziewczyna z długimi, kasztanowymi włosami i współczującymi zielonymi oczami, poczuła, jak ściska się jej serce na widok tej hojności. Zrobiła krok w ich stronę, zdecydowana pomóc, gdy nagle silny uścisk zatrzymał ją na miejscu.
Wiktoria, jej macocha, kobieta o twardych rysach i zimnym spojrzeniu, złapała ją mocno za ramię.
—Nawet o tym nie myśl, Kinga. Nie pozwolę ci zbliżać się do takiego elementu — syknęła ze złością, jej szare oczy błyskały gniewem.
—Ale Wiktorio, oni potrzebują pomocy. Jak możemy ich tak po prostu zignorować? — zaprotestowała Kinga, jej głos drżał z emocji i oburzenia.
Wiktoria pociągnęła Kingę z dala od sceny, ich buty stukotały po chodniku, gdy zbliżały się do ekskluzywnego sklepu. Kontrast między lśniącymi witrynami a surową rzeczywistością ulicy był przytłaczający. Kinga się opierała, wciąż patrząc na Krzysztofa i jego towarzyszy.
Wiktoria zatrzymała się nagle i odwróciła się do niej z ostrym spojrzeniem. Jej twarz była maską obrzydzenia i wściekłości.
—Oszalałaś, Kinga? Ci ludzie są niebezpieczni. Pewnie wydaliby każdą złotówkę na alkohol albo narkotyki — powiedziała ostro.
—Nie wiesz tego, Wiktorio. Ten mężczyzna właśnie podzielił się jedynym jedzeniem, które miał. Jak możesz być tak bez serca? — odparła Kinga, jej głos drżał z oburzenia.