Śpieszył się na lotnisko, by zdążyć na kolejny lot. Lecz to, co ujrzał po drodze, zmusiło go do zatrzymania się.
Tego dnia wszystko toczyło się zwyczajnie, tylko ulewny deszcz zalewał ulice.
Mijał już ostatnie budynki przed portem lotniczym, gdy nagle dostrzegł kobietę stojącą pod ścianą wody z małym dzieckiem na rękach. Przez chwilę walczył z pokusą, by nie zwalniać i jechać dalej, lecz sumienie zwyciężyło. Zatrzymał samochód, wysiadł i podszedł do niej.
— Dzień dobry, czym mogę pomóc? Dlaczego stoi pani tutaj z tym pięknym dzieckiem? — zapytał.
— Nie mam dokąd pójść — odparła kobieta, tuląc malucha. — Mój mąż nas wyrzucił. Nie wiem, co z nami będzie…
Mężczyzna bez wahania wyjął klucze do swojego mieszkania i kazał kierowcy zawieźć je pod wskazany adres, zapewniając im wszystko, czego potrzebują, aż on wróci z podróży.
Kierowca zabrał kobietę i dziecko, a on sam ruszył dalej, ku odlatującemu samolotowi.
Gdy wrócił po dwóch tygodniach, od razu udał się do domu. Zapukał, lecz nikt nie odpowiedział. Drzwi były uchylone. Weszłszy do środka, zamarł na progu…
Nie mógł uwierzyć własnym oczom.
W salonie stała kobieta z dzieckiem, lecz nie były to te same twarze, które pamiętał sprzed wyjazdu.
Podłogę zdobiły równo ułożone zabawki, na stole stygł domowy obiad, a na pianinie leżała mała kartka: *”Dziękujemy za dobroć. Jesteśmy w domu.”*
Wtedy jego wzrok padł na kąt pokoju. Tam, otulony miękkim kocem, siedział skulony chłopiec.
Był obcy dla Tomasza, a jednak… coś w nim wydawało się znajome. Te same oczy co u tamtego malucha sprzed lat, tylko teraz miał już siedem wiosen.
Kobieta podniosła głowę i uśmiechnęła się lekko, choć w jej spojrzeniu czaił się niepokój:
— Sam nas odnalazł. Nazywamy go… naszym cudem.
Tomasz poczuł, jak napięcie opuszcza jego ciało, lecz w sercu rosło dziwne uczucie. To nie była zwykła wdzięczność. To była tajemnica — tajemnica, która kryła w sobie coś niezwykłego.