Nocne niebo nad Warszawą jarzyło się pomarańczowym blaskiem, gdy płomienie pożerały wyższe piętra wysokiego apartamentowca przy Alei Ujazdowskich.
Sireny wyły, policja odpychała tłum, a strażacy krzyczeli do radiostacji. Jednak wszystkie oczy były utkwione w oknie na dwunastym piętrze, gdzie stał uwięziony chłopiec.
Miał na imię Kacper Nowak—jedyny syn miliardera Marka Nowaka. Kacper przyciskał bladą twarz do szyby, kaszląc, gdy za nim tańczyły języki ognia.
Jego ojciec właśnie przybył czarnym SUV-em, wciąż w dopasowanym garniturze, krzycząc na strażaków i oferując puste czeki. Ale żadna suma pieniędzy nie mogła powstrzymać rozprzestrzeniającego się pożaru.
Strażacy próbowali drabin, lecz żar zmusił ich do odwrotu. Silny wiatr podsyciał płomienie, czyniąc każdą próbę ratunku śmiertelnie niebezpieczną.
— Potrzebujemy więcej czasu! — ryczał komendant straży. Ale wszyscy wiedzieli, że Kacper nie ma nawet dziesięciu minut.
Marek Nowak wrzeszczał o helikopter, żądając, by ktoś uratował jego syna. Lecz nikt się nie poruszył. Strach sparaliżował tłum.
Wśród gapiów stała Kinga Kowalska, dwudziestodwulatka w zniszczonych dżinsach i wytartej bluzie. Właśnie skończyła nocną zmianę w barze i wracała do domu. W ramionach, owinięta w różowy kocyk, spała jej dziewięciomiesięczna córeczka, Zosia.
Kinga nie znała chłopca w środku — nie miała powodu ryzykować życia. Ale gdy zobaczyła jego małe dłonie uderzające w szybę, serce ścisnęło jej się w piersi. Znała to uczucie bezsilności.
Gdy część dwunastego piętra zawaliła się do środka, Kacper wrzasnął. Ochroniarze Marka rzucili się do akcji, ale nic nie działało.
Tłum wciąż stał w miejscu.
Oprócz Kingi.
Przytulając córeczkę mocniej, przecisnęła się przez barierki. Policjant próbował ją zatrzymać, ale krzyknęła: — Mogę wejść przez klatkę schodową! Puśćcie mnie!
Mężczyzna zawahał się, patrząc na nią w niedowierzaniu. Drzwi były otwarte, dym wylewał się na zewnątrz — a jednak nikt nie odważył się wejść.
— Szaleńcza — mruknął ktoś.
Lecz Kinga się nie zatrzymała. Okryła twarz Zosi swoją kurtką i zniknęła w płonącym budynku.
Klatka schodowa była duszna. Żar uderzył ją w twarz, a dym drapał w gardle. Szeptała do dziecka: — Wszystko w porządku, mamusia tu jest — i biegła w górę, trampki uderzając o betonowe stopnie.
Na dziewiątym piętrze płuca paliły ją ogniem. Schyliła się, trzymając Zosię na biodrze. Dziewczynka popłakiwała, ale nie rozpaczała.
Kinga pomyślała o swoim starym mieszkaniu na Pradze, gdzie zawsze bała się pożarów. Teraz biegła prosto w środek koszmaru, który tak często jej się śnił.
Na dwunastym piętrze dym otoczył ją jak kotara. Zerwała kawałek rękawa, zakryła nos i wpadła do korytarza.
Płomienie pełzały po suficie. Wykładzina paliła się pod jej butami.
Przez dym dostrzegła małą postać skuloną pod ścianą.
— Kacper! — krzyknęła.
Chłopiec podniósł głowę, jego umorusana sadzą twarz wykrzywiona strachem.
Padła obok niego na kolana. — Jestem tu, złapię cię — szepnęła, przyciągając go do siebie.
— Kim pani jest? — wykrztusił.
— To nieważne. Wychodzimy.
Za nimi część sufitu zawaliła się, sypiąc iskrami. Klatka schodowa, którą przyszła, mogła być zablokowana.
Jej oczy biegały nerwowo, aż dostrzegła drugi znak ewakuacyjny na drugim końcu korytarza.
Dźwigając córeczkę w jednym ramieniu i Kacpra w drugim, zmusiła się do ruchu. Płuca krzyczały o powietrze, zawrót głowy ciągnął ją w dół, ale nie pozwoliła sobie się zatrzymać.
Gdy dotarła do drugiej klatki schodowej, chłodniejsze powietrze musnęło jej twarz jak cud.
Głos Kacpra drżał. — Myślałem— Nikt już nie przyjdzie — wyszeptał, a Kinga mocniej przytuliła go do siebie, mówiąc: — Dopóki żyję, zawsze znajdzie się ktoś, kto poda rękę, gdy inni odwracają wzrok.



