Dwie małe blond dziewczynki siedziały same na przystanku autobusowym z kartką: „Proszę się nimi zaopiekować”. Mój brat motocyklista Krzysiek i ja wracaliśmy właśnie z porannej kawy w sobotę, gdy je zauważyliśmy.
Miały na sobie jaskrawożółte kamizelki odblaskowe, takie jakie noszą robotnicy budowlani. O siódmej rano nie było wokół żywej duszy.
Krzysiek pierwszy zwolnił, a ja zatrzymałem się obok. Coś było nie tak. Tak małe dzieci nie powinny same siedzieć na przystanku.
Gdy podeszliśmy bliżej, zobaczyliśmy, że młodsza płacze, a starsza trzyma ją za ramię.
Między nimi leżała brązowa papierowa torba i niebieski balonik przywiązany do ławki. Krzysiek i ja wymieniliśmy spojrzenia, zgłosiliśmy silniki i podeszliśmy powoli, by ich nie przestraszyć.
„Hej, maleństwa” – powiedział Krzysiek łagodnie, kucając na ich wysokość. „Gdzie wasza mama?”
Starsza dziewczynka podniosła na nas wzrok pełen takiego smutku, jakiego nie widziałem przez swoje sześćdziesiąt trzy lata. Wskazała na torbę. „Mama zostawiła nam kartkę, żeby jakiś dobry człowiek nas znalazł.”
Zrobiło mi się słabo. Krzysiek sięgnął ostrożnie po torbę, a ja pilnowałem dziewczynek. W środku była bułka, dwa soki, ubrania na zmianę i złożona kartka z notesu.
Dłonie Krzyszka drżały, gdy ją otwierał. Zbladł, przeczytawszy treść, po czym podał mi ją bez słowa.
Na kartce, napisanej nerwowym, trudnym do odczytania pismem, widniały słowa: „Do kogokolwiek, kto znajdzie Zosię i Marysię – nie daję już rady. Jestem chora, nie mam rodziny ani pieniędzy. Zasługują na więcej niż śmierć ze mną w samochodzie. Proszę, zaopiekujcie się nimi. To dobre dziewczynki. Przepraszam. Ich urodziny to 3 marca i 12 kwietnia. Lubią naleśniki i bajki na dobranoc. Proszę, nie pozwólcie, żeby o mnie zapomniały, ale dajcie im życie. Przepraszam, przepraszam, przepraszam.”
To była cała wiadomość. Żadnego nazwiska, numeru telefonu, adresu. Tylko dwie małe dziewczynki w jaskrawych kamizelkach, żeby ktoś je zauważył, i balonik, żeby wyglądało, że idą na przyjęcie, a nie zostały porzucone.
Spojrzałem na Krzyszka i zobaczyłem łzy spływające mu po brodzie. Przez czterdzieści lat razem na motorach, przez pogrzeby, bójki i wszystko co między nimi, nigdy go nie widziałem płaczącego.
„Jak macie na imię, skarbie?” – zapytałem, łamiącym się głosem. „Jestem Zosia” – odpowiedziała starsza. „Ona to Marysia. Mało mówi, bo jest nieśmiała. Mama powiedziała, że jakiś dobry człowiek nas znajdzie i zabierze w bezpieczne miejsce. Wy jesteście dobrzy?” Krzysiek wydał z siebie coś pomiędzy śmiechem a łkaniem.
„Tak, słoneczko. Jesteśmy dobrzy. Zaopiekujemy się wami.”
Wyjąłem telefon, by zadzwonić na policję, ale Krzysiek złapał mnie za nadgarstek. „Poczekaj. Jeszcze chwilę.”
Otarł oczy i spojrzał na te dwie dziewczynki, siedzące z papierową torbą i balonikiem. Wiedziałem, co myśli. Bo i ja myślałem to samo.
Jesteśmy starymi motocyklistami. Nigdy nie mieliśmy własnych dzieci. Żona Krzyszka zostawiła go trzydzieści lat temu, bo nie mógł mieć potomstwa. Ja straciłem narzeczoną, zanim zdążyliśmy spróbować.
Spędziliśmy całe życie jako ci „straszni faceci”, od których rodzice odciągają dzieci.
A tu były dwie dziewczynki, których matka miała nadzieję, że ktoś – ktokolwiek – okaże się lepszy dla jej córek, niż ona sama w swoim piekle.
„Powinniśmy zadzwonić” – szepnąłem. „Potrzebują policji, opieki społecznej, ludzi, którzy wiedzą, co robić.”
Wtedy Marysia, młodsza, odezwała się po raz pierwszy. „Nie chcemy policji. Chcemy was.” Wyciągnęła rączki i złapała za kurtkę Krzyszka. „Zostańcie.”
Krzysiek całkiem się załamał. Ten wielki, wytatuowany, brodaty motocyklista, który wyglądał, jakby mógł kogoś złamać na pół, po prostu runął na kolana. Przytulił obie dziewczynki tak mocno, jakby były najcenniejszymi rzeczami na świecie. „Już jesteście bezpieczne” – wyszeptał. „Obiecuję.”
Zadzwoniłem na policję. W dziesięć minut przyjechały trzy radiowozy i samochód opieki społecznej. Miła kobieta o imieniu Agnieszka podeszła z teczką.
„Zabierzemy dziewczynki do tymczasowego domu, póki nie znajdziemy rodziny” – powiedziała łagodnie. „Dobrze, że się panowie zatrzymaliLata minęły, a Zosia i Marysia stały się naszym całym światem, wypełniając nasze życie śmiechem, miłością i tym niebieskim balonikiem, który wciąż wisi w ich pokoju jako przypomnienie tamtego poranka, gdy znaleźliśmy się nawzajem.



