Nie pas był tym, co bolało najbardziej. To słowa przed uderzeniem sprawiły, że świat zatrzymał się na sekundę. *”Gdyby twoja matka nie umarła, nie musiałabym się tobą zajmować.”* Skórzany pasek gwizdnął w powietrzu, a jego dotyk rozciął skórę w milczeniu. Chłopiec nie krzyknął, nie uronił łzy. Zacisnął tylko usta, jakby już wiedział, że ból przeżywa się w ciszy.
Igor miał pięć lat. Tylko pięć. A już rozumiał, że są matki, które nie kochają. I domy, w których oddech trzeba wstrzymywać. Tamtego popołudnia, w stajni, gdy stara klacz uderzała kopytem w ziemię, zza bramy obserwowała ich psia sylwetka. Oczy ciemne, nieruchome – oczy, które widziały już wojny i które wkrótce znów miały stanąć do walki.
Wiatr z Tatr szedł suchym świstem przez podwórze. Ziemia była twarda, popękana jak spierzchnięte wargi chłopca, który wlókł za sobą wiadro z wodą. Igor miał pięć lat, ale szedł jak starzec – nauczył się stąpać bezszelestnie, oddychać tylko wtedy, gdy nikt nie patrzy.
Wiadro było prawie puste, gdy dotarł do poidła. Patrzył na niego koń – stara Bryza, sierść w łatach, oczy przykłute mgłą. Nigdy nie rżała. Nigdy nie kopała. Tylko patrzyła. *”Cicho, Bryzko”* – szepnął Igor, głaszcząc jej bok otwartą dłonią. *”Jeśli ty nie mówisz, ja też nie.”* Nagle powietrze przeciął krzyk. *”Znów się spóźniłeś, zwierzak!”*
Z bramy wyłoniła się Wanda z batem w dłoni. Miała na sobie lnianą sukienkę, wyprasowaną bez zmarszczki, we włosach kwiat. Z daleka wyglądała na szanowaną kobietę. Z bliska śmierdziała octem i stłumioną wściekłością. Igor upuścił wiadro. Ziemia wchłonęła wodę jak spragnione usta. *”Mówiłam, że konie karmi się przed świtem!”*
*”Czy twoja matka nie nauczyła cię nawet tego, zanim zdechła jak bezwartościowa szmata?”* Chłopiec nie odpowiedział. Spuścił głowę. Pierwsze uderzenie przecięło mu plecy jak lodowaty bat. Drugie spadło niżej. Bryza rąbnęła kopytem w ziemię. *”Patrz na mnie, gdy do ciebie mówię!”* Ale Igor tylko zamknął oczy. *”Syn nikogo. To właśnie jesteś. Powinieneś spać w stajni z innymi bydlętami.”*
Z okna domu obserwowała ich Marysia. Miała siedem lat, różową kokardę we włosach i nową lalkę w rękach. Jej matka ją uwielbiała. Igora traktowała jak plamę, której nie da się zmyć mydłem. Tamtej nocy, gdy wieś zasypiała między pacierzami a dźwiękiem dzwonów, Igor leżał w słomie. Nie płakał. Nie potrafił już nawet tego.
Bryza podeszła do płotu i oparła pysk na spróchniałej desce dzielącej ich światy. *”Rozumiesz?”* – spytał cicho, nie podnosząc głosu. *”Wiesz, jak to jest, gdy nikt nie chce cię widzieć?”* Klacz powoli mrugnęła, jakby odpowiadała.
Tydzień później do zagrody wtoczyły się samochody. Terenówki z logami urzędów, kamery na szyjach, a między nimi – idący wolno, z gracją starego żołnierza – wStary wilczur Burek, z sierścią poprzetykaną siwizną, podszedł do Igora i położył łeb na jego kolanach, jakby przysięgał, że już nigdy nie pozwoli, by cierpiał w samotności.



