W poczekalni lekarskiej unosił się gęsty, słodko-gorzki zapach przypalonej kawy i wyczerpanych nerwów. Powietrze było ciężkie jak kisiel, przesiąknięte nocnymi dyżurami, sygnałami monitorów i cichą rozpaczą. Halina Kowalska, kobieta o postawie przypominającej solidny samowar i twarzy, na której surowość zadomowiła się na dobre, powoli, z lekkim brzękiem, mieszała w swojej ogromnej szklance trzecią tej nocy łyżeczkę cukru. Jej palce, przyzwyczajone do precyzji strzykawek i kroplówek, poruszały się automatycznie.
— Przez dziesięć lat w tej chirurgii wydawało mi się, że widziałam już wszystko — przemówiła do pustki, nie patrząc na młodziutką sanitariuszkę Ewę. — Ale żeby ordynator przychodził do pracy z dzieckiem? Nie, to pierwszy raz.
Ewa, której oczy jeszcze nie straciły blasku nadanego jej przez szko medyczną, a serce nie pokryło się pancerzem cynizmu, westchnęła ze współczuciem. Jej własny fartuch wydawał się na niej obcy — zbyt biały i zbyt obszerny.
— A gdzie miałby go zostawić, Halino? Alicja przecież… — Ewa zamilkła, szukając delikatnych słów. — …spakowała swoje walizki i wyszła. Mówią, że do tego swojego partnera biznesowego. A Zosia została sama. Wojciech Marecki po prostu rozdarty jest między salą operacyjną a córeczką.
— Rozdarty — prychnęła starsza pielęgniarka, ale w jej głosie nie było cienia złośliwości. Tylko zmęczona, wywalczona latami mądrość i gorzkie zrozumienie. — Talent od Boga. Złote ręce. Ratuje tych, od których inni już się odwrócili. A w życiu… w życiu tak właśnie. Już trzeci tydzień z córką tu przebywa. Dobrze chociaż, że dziewczynka cicha jak myszka. Siedzi sobie w kącie i rysuje.
Obie kobiety zamilkły, wpatrując się w mętne powierzchnie swoich kubków. Ich myśli krążyły wokół tej samej osoby — chirurgu Wojciechu Mareckim. Jego nazwisko roznosiło się echem po szpitalnych korytarzach, obrastając legendami. Zwłaszcza od tamtego niemal beznadziejnego przypadku — pacjentki z siódmego oddziału.
— A ta milionerka? Wciąż tak samo? — szepnęła Ewa, instynktownie zniżając głos, jakby bała się zburzyć kruche równiowage między życiem a śmiercią.
— Tak samo. Stabilnie ciężko. Kinga… Piękne imię. Królowa. I podobno kobieta — krew z mlekiem, siła i gracja. Po tamtym ataku… Nasi luminarze rozłożyli ręce, a Wojciech Marecki wpił się w nią jak pies. Wyciągnął. Wyrwał śmierci z pazurów. Teraz nie odstępuje, pilnuje jej jak pies przy panu. Wciąż ma nadzieję, że się obudzi.
Ewa nieśmiało wyjrzała w długi, pusty o tej przedświtowej porze korytarz. W niewielkim, prowizorycznym kąciku dla dzieci, urządzonym przez personel przy recepcji, siedziała mała dziewczynka. Dwa ciemne, ciasno splecione warkoczyki sterczały w różne strony. Zmarszczywszy brwi, z niezwykłą jak na dziecko koncentracją rysowała coś jaskrawymi flamastrami w zeszycie, całkowicie ignorując szpitalny gwar, skrzypienie wózków i stłumione jęki.
— Zosia to prawdziwy anioł. Niesamowicie grzeczna, nikomu nie przeszkadza. Patrzeć na nią — serce się ściska.
— A mąż tej Kingi? — zmieniła temat Halina, a w jej głosie pojawiła się ledwo wyczuwalna nuta podejrzliwości. — Robert. Przychodzi, posiedzi dziesięć minut z kamienną twarzą, jak na nudnym zebraniu, i wychodzi. Młodszy od niej, mówią, o dobre dziesięć lat. Nic więcej nie wiemy. Zimny jak lód.
W tej chwili drzwi poczekalni z lekkim skrzypieniem otworzyły się, a w progu stanęła wysoka, lekko przygarbiona postać w białym, niegdyś idealnie wyprasowanym, a teraz pogniecionym kitlu. To był Wojciech Marecki. Cień gęstej szczeciny pokrywał jego zapadnięte policzki, ale oczy, podkrążone od bezsenności, płonęły dziwnym, przenikliwym ogniem.
— Halina, Ewo — jego głos, zazwyczaj aksamitny i pewny, teraz był ochrypły od zmęczenia, ale brzmiała w nim stal. — Bądźcie gotowe. Chyba u naszej pacjentki w siódmej sali nastąpił… przełom. Pozytywna zmiana. Widziałem ruch powiek.
Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i wyszedł, jego kroki szybko ucichły w korytarzu. Pielęgniarki wymieniły spojrzenia. W powietrzu wisiała nadzieja.
Kącik dziecięcy, ukryty w przytulnej wnęce, był swoistym punktem obserwacyjnym. Stamtąd widać było prawie cały korytarz, ale samą wnękę zauważało niewielu. Zosia, skończywszy z fioletową suknią dla księżniczki, zabrała się za rycerza, gdy na ławkę dla odwiedzających naprzeciw ciężko opadł mężczyzna. Widziała go już wcześniej. To był ten sam pan, który przychodził do śpiącej pani. Wyjął telefon, a jego gładkie, piękne rysy wykrzywiła nagle grymas wściekłości.
— Jak długo mam jeszcze czekać?! — zasypiał do słuchawki, a jego szept przypominał syk węża. — Płacę nie po to, żeby ten… medok próbował na niej swoich eksperymentów! Miała… W każdym razie, rób coś! Nie mam zamiaru czekać w nieskończoność!
Zosia drgnęła i odsunęła się, jak od nagłego uderzenia. Nie zrozumiała wszystkich słów, ale lodowata, jadowita nienawiść w jego głosie była namacalna. I wiedziała jedno — ten zły pan obrażał jej tatę. Jej tatę, który nie śpi po nocach, by ratować tę panią. Zrobiło jej się tak przykro i straszno, że w gardle uwięzła gorąca, nieprzyjemna bryła. Mężczyzna zerwał się gwałtownie i szybkim, zirytowanym krokiem zniknął za zakrętem.
Później, gdy pielęgniarki rozeszły się po pracy, Zosia na palcach, przyciskając do piersi zeszyt, podeszła do uchylonych drzwi sali numer siedem. Strasznie chciała zobaczyć tę panią, przez którą zły pan mówił takie okropne rzeczy o tacie. Kobieta na łóżku była blada jak prześcieradło, oplątana przewodami i rurkami, jak lalka, którą ktoś okrutnie się bawił. Ale dla Zosi wyglądała po prostu na bardzo zmęczoną i mocno śpiącą. Jak mama… kiedy jeszcze była mamą.
— Zosiu,W końcu, gdy słońce zaszło za horyzont, a dom wypełniła ciepła cisza pełna śmiechu i wspomnień, wszyscy troje wiedzieli, że znaleźli to, czego szukali przez całe życie — prawdziwe szczęście.