Setki motocyklistów przyjechały na pogrzeb małego chłopca, którego nikt nie chciał pochować, bo jego ojciec siedział w więzieniu za morderstwo.
Dyżurny zakładu pogrzebowego zadzwonił do nas po dwóch godzinach samotnego czekania w kaplicy, mając nadzieję, że ktoś – ktokolwiek – przyjdzie pożegnać małego Tomka Kowalskiego.
Chłopiec trzy lata walczył z białaczką, a jedyną osobą, która go odwiedzała, była babcia. Jednak dzień przed pogrzebem dostała zawału.
Opieka społeczna twierdziła, że zrobiła swoje, rodzina zastępcza umyła ręce, a ksiądz odmówił ceremonii – nie chciał mieć nic wspólnego z synem mordercy.
Tak oto niewinne dziecko, które ostatnie miesiące życia pytało, czy tata jeszcze je kocha, było o krok od samotnego pochówku na cmentarzu dla ubogich, z numerem zamiast nagrobka.
Wtedy Wielki Marek, prezes klubu Wędrowcy, rzucił hasło: *„Żadne dziecko nie idzie do ziemi samo”*. Powiedział krótko: *„Nie ważne, czyj to syn”*.
Nie wiedzieliśmy tylko, że ojciec Tomka, siedząc w celi o zaostrzonym rygorze, właśnie dowiedział się o śmierci syna i planował tej nocy popełnić samobójstwo.
Strażnicy mieli go pod obserwacją, ale każdy wiedział, jak to się zwykle kończy. To, co wydarzyło się później, nie tylko dało chłopcu godne pożegnanie, ale i uratowało człowieka, który nie widział już dla siebie nadziei.
Piłem poranną kawę w klubowni, gdy zadzwonił telefon. Henryk Szymański, dyrektor zakładu Pogodne Wzgórza, brzmiał, jakby płakał.
*„Marek, potrzebuję pomocy”* — powiedział. *„Mam tu sytuację, z którą nie mogę sobie sam poradzić”*.
Henryk pochowywał moją żonę pięć lat temu, gdy rak zmiótł ją do wagi czterdziestu kilogramów. Byłem mu winien.
*„Co się stało?”*
*„Jest tu chłopiec. Dziesięć lat. Wczoraj zmarł w szpitalu. Nikt nie przyszedł. Nikt nie przyjdzie”*.
*„Z domu dziecka?”*
*„Gorzej. Jego ojciec to Jan Kowalski”*.
Znaliśmy to nazwisko. Wszyscy. Jan Kowalski zabił trzy osoby podczas nieudanego deala narkotykowego cztery lata temu. Dożywocie. Każda gazeta o tym pisała.
*„Chłopiec od trzech lat umierał na białaczkę”* — ciągnął Henryk. *„Babcia była jedyną bliską osobą, ale wczoraj dostała zawału. Jest w szpitalu, może nie przeżyć. Opieka kazała go pochować. Rodzina zastępcza się odcięła. Nawet mój personel odmówił pomocy. Mówią, że grzebanie dziecka mordercy przynosi pecha”*.
*„Czego potrzebujesz?”*
*„Niosących trumnę. Kogoś, kto będzie… obecny. To tylko dziecko, Marek. Nie wybierał sobie ojca”*.
Wstałem, decyzja była jasna. *„Daj mi dwie godziny”*.
*„Marek, wystarczy może cztery osoby—”*
*„Będzie ich więcej niż cztery”*.
Rozłączyłem się i nacisnął syrenę w klubowni. W ciągu kilku minut trzydziestu siedmiu Wędrowców stało w głównej sali.
*„Bracia”* — powiedziałem. *„Dziesięcioletni chłopiec ma dziś być pochowany sam, bo jego ojciec jest w więzieniu. Dziecko umarło na raka. Nikt go nie chce. Nikt nie będzie płakać”*.
W sali zapanowała cisza.
*„Jadę na ten pogrzeb”* — ciągnąłem. *„Nie proszę was, żebyście jechali. To nie sprawa klubu. Ale jeśli uważacie, że żadne dziecko nie powinno iść do ziemi samo, spotkajmy się za dziewięćdziesiąt minut na Pogodnych Wzgórzach”*.
Stary Bartek odezwał się pierwszy. *„Mój wnuk ma dziesięć lat”*.
*„Mój też”* — dodał Młot.
*„Mój chłopak miałby dziesięć”* — szepnął Whiskey. *„Gdyby nie ten pijany kierowca…”*
Nie musiał kończyć.
Wielki Marek wstał. *„Zadzwońcie do innych klubów. Do wszystkich. To nie teren ani naszywki. Tu chodzi o dziecko”*.
Rozeszły się telefony. Orły, Żelazne Konie, Diabli Jeźdźcy. Kluby, które latami się nie odrzewały. Kluby, które miały porachunki krwi. Ale gdy usłyszały o Tomku Kowalskim, każde odpowiedziało tak samo: *„Będziemy”*.
Jechałem pierwszy, by porozmawiać z Henrykiem. Stał przed kaplicą, wyglądając na zagubionego.
*„Marek, nie tego chciałem—”*
Zagłuszył go ryk silników. Najpierw Wędrowcy – czterdzieści trzy maszyny. Potem Orły – pięćdziesiąt. Żelazne Konie – trzydzieści pięć. Diabli Jeźdźcy – dwadzieścia osiem.
I tak przyjeżdżali dalej. Kluby weteranów. Chrześcijańscy jeźdźcy. Zwykli ludzie, którzy usłyszeli o tym w sieci. O drugiej po południu parking Pogodnych Wzgórz i ulice w promieniu trzech przecznic były zatłoczone motorami.
Henryk patrzył szerokooko. *„Musi tu być z trzysta motocykli”*.
*„Trzysta dwanaście”* — sprostował Wielki Marek. *„Policzyliśmy”*.
Henryk zaprowadził nas do kaplicy, gdzie samotnie stała mała biała trumienka, a obok niej bukiet marketowych kwiatów.
*„Tylko tyle?”* — spytał Wąż, głos mu się załamał.
*„Szpital przysłał kwiaty”* — przyznał Henryk. *„Standardowa procedura”*.
*„Wali standardy”* — mruknął ktoś.
Kaplica zaczęła się wypełniać. Twardzi mężczyźni, niejednemu z łzami w oczach, mijali trumnę. Ktoś przyniósł pluszowego misia. Inny – zabawkowy motocykl. Wkrótce trumna była otoczona darami – zabawkami, kwiatami, nawet skórzaną kurtką z naszywką *„Honorowy Jeździec”*.
Ale to Kamień, stary weteran z Orłów, przełamał wszystkich. Podszedł do trumny, położył zdjęcie i powiedział: *„To mój syn, Jurek. Miał tyle samo, gdy zabrała go białaczka. Nie mogłem go uratować, Tomku. Ale teraz nie jesteś sam. Jurek pokaże ci tam wszystko”*.
Jeden po drugim motocykliści zabierali głos. Nie o Tomku – nikt go nie znał. Ale o dzieciach, które odeszły. O niewinności, której nikt nie ocalił. O tym, że żadne dziecko nie zasługuje na samotną śmierć tylko z powodu grzechów ojca.
Wtedy Henrykowi zadzwonił telefon. Wyszedł, wrócił blady.Więzienna kaplica wypełniła się szlochem, gdy przez telefon Jan Kowalski usłyszał ryk trzystu dwunastu silników, które na zawsze miały przypominać mu, że jego syn nie odszedł zapomniany.
Żadne ale to żadne dziecko nie powinno być samo w takim dniu. Można przeżyć śmierć starszej osoby , dziadka , babci , rodzica ale nie dziecka. Serce pęka jak się słyszy że dziecko mając całe życie przed sobą musi odejść z tego padołu. Czym te biedne dzieci zawiniły że muszą tak cierpieć i na końcu śmierć muszą odejść. Nie mogę , nie mogę więcej pisać ponieważ wpisując te słowa i tak dusi nie do płaczu. Niech mu ziemia lekką będzie i aniołowie nad nim czuwają , Amen . Jeszcze tylko jedno ten ksiądz który odmówił pochówku tego dziecka niech go piorun strzeli najjaśniejsze to nie ksiądz to jakiś wysłannik diabła dziękuję.