**Czterdzieste piąte piętro.** Panorama miasta tonącego w świetlach rozlewa się za szybą jak rzeka roztopionego złota. Z dołu, z głębi miasta, dobiegają echa życia – hałas, zamęt, marzenia, pogrzebane nadzieje. A tutaj, na górze, w gabinecie z ciemnego drewna i chromowanych detali, panuje cisza. Cisza przesycona sukcesem. Cisza, która przytłacza.
Marek stał przy oknie, ręce w kieszeniach, wzrok zawieszony gdzieś między niebem a asfaltem. Patrzył na to miasto jak na swoje królestwo. Wszystko, co widział, było efektem dwudziestu lat uporu, nieprzespanych nocy, chłodnych kalkulacji i twardych decyzji. Miał wszystko: miliony na kontach, firmę, która wspięła się na szczyt branży, apartament z widokiem na Zamek Królewski jak na trofeum. I nawet narzeczona – Kinga, o idealnych rysach, idealnej sylwetce i idealnej pustce w środku.
Ich związek? Nie miłość. Nie namiętność. To była instalacja. Projekt wystawowy pt. *„Życie człowieka sukcesu”*. Piękne zdjęcia na Instagramie, przyjęcia, diamenty, bale, pochlebstwa. Wszystko na najwyższym poziomie. Ale w środku – pustka. Głucha, brzęcząca, wszechogarniająca nuda. Jakby już przeżył swoje życie, a teraz tylko odtwarzał je na automatycznym pilocie.
I właśnie w tym momencie, gdy dusza była już gotowa się poddać, gdy wydawało się, że nic nie może już go zaskoczyć, rozległ się dzwonek.
Nie służbowy, nie biznesowy. Prywatny. Melodia, którą znały tylko trzy osoby na świecie.
Na ekranie – imię: **Paweł Kowalczyk.**
Marek nie widział go od piętnastu lat. Piętnaście lat minęło, odkąd wyszli ze szkoły, każdy w swoją stronę. Jedni – ku marzeniom, inni – ku przetrwaniu. A niektórzy, jak Marek – ku władzy.
– Halo – odezwał się, starając się, by głos brzmiał neutralnie, jakby nie czekał na ten telefon całe życie.
– Mareczek! To ja, Kowal! – głos Pawła przebił się przez czas jak wiosenny wiatr. Radosny, żywy, prawdziwy. – Zebraliśmy się na… zjazd absolwentów! Dwadzieścia lat, stary! Dwadzieścia! Przyjedziesz?
I nagle – jakby ktoś zapalił światło w ciemnym pokoju. Marek poczuł, że coś w nim zadrżało. Nie radość. Nie nostalgia. Tęsknota. Tęsknota za czymś prostym, prawdziwym. Za ludźmi, którzy znali go nie z rankingów biznesowych, ale z tego, jak płakał, gdy zdechł mu pies, albo jak okłamywał nauczycielkę, by nie postawiła jedynki najlepszemu kumplowi.
Rozmawiał z Pawłem dziesięć minut. Dowiedział się, że cicha Anka teraz jest matką piątki dzieci, mieszka pod Warszawą i piecze ciasta, za które ludzie jeżdżą z drugiego końca Polski. O Lenie – ich wspólnej szkolnej miłości, mądrej, pięknej dziewczynie z smutnymi oczami i utykającą nogą – nikt nic nie wiedział. *„Zniknęła. Jak kamień w wodę”* – westchnął Paweł.
Marek odłożył słuchawkę. I po raz pierwszy od dawna poczuł – pragnienie. Pragnienie, by ich zobaczyć. Nie dla pokazówki. Nie dla statusu. Po prostu… żeby przypomnieć sobie, kim naprawdę jest.
Postanowił zabrać Kingę. Niech zobaczą, jaką królową zdobył. Niech im zazdroszczą. Ta myśl była mała, próżna, ale szczera. Uśmiechnął się. I pojechał do niej.
Taksówka mknęła nocnymi ulicami, a Marek już odgrywał w głowie scenę: drzwi, uściski, jej zachwyt, szelest sukni, rozmowy o tym, w czym się pokaże na zjeździe, by przyćmić wszystkie.
Ale rzeczywistość nie lubi scenariuszy.
Otworzył drzwi swoim kluczem. I od razu zobaczył – cudze trampki. Tanie, krzykliwe, czterdziestki trzecie. Porzucone jak śmieć. Jakby ich właściciel wiedział: tutaj to on jest gospodarzem.
Serce się ścisnęło. Nie z zazdrości. Z rozczarowania.
Poszedł dalej. Cisza. Tylko z sypialni – śmiech. Niski, zadowolony. Męski. I jej – piskliwy, zalotny.
Pchnął drzwi.
Na jedwabnej pościeli, którą wybierał w Mediolanie, Kinga leżała w objęciach młokosa. Młodego. Głupiego. Z twarzą wykrzywioną strachem.
Wrzasnęła. Naciągnęła kołdrę. Zaczęła jęczeć:
– Marek! To nie tak, jak myślisz! On… on mnie zmusił!
Marek się roześmiał.
Nie złowrogo. Nie głośno. Po prostu – wyparował tym śmiechem ból, ten cyrk, to kłamstwo.
Spodziewał się krzyku. Wściekłości. Rozwalonego mebla. Zamiast tego – lodowaty spokój. Jakby w środku otworzyła się pustka, w której utonęły wszystkie uczucia.
– Zmusił? – spytał, patrząc na trzęsącego się kochanka. – Pistoletem? Czy obiecał, że nie da lajka pod twoim selfie?
Obejrzał pokój: porozrzucane ubrania, wywrócony kieliszek, ich przerażone miny. I powiedział – zimno, wyraźnie, jak wyrok:
– Koniec. Wypad. I nie zapomnij: za trzy dni czynsz. Mam nadzieję, że twój *bohater* go opłaci.
Wyszedł. Nie oglądając się.
W windzie wyjął telefon. Jedno dotknięcie – i karta Kingi przypisana do jego konta przestała istnieć.
Samochód odjechał. Ale nie pojechał do domu. Po prostu jechał. Gdzie – nie wiedział. Liczyło się tylko – uciec od tej sztuczności, od tego bólu, od tego uczucia, że wszystko, w co wierzył, to oszustwo.
Zatrzymał się przed pierwszą lepszą restauracją – *„Złota Kaczka”*. Elegancka, pretensjonalna, z portierem w liberii i światłem rażącym w oczy.
– Whisky. Podwójna. I butelka – rzucił kelnerowi, waląc się w kąt sali.
Pił. Bez zakąski. Szklanka za szklanką. Ból nie znikał. Stawał się tępy. Ciężki. Jakby już nie był człowiekiem, tylko posągiem we własnym muzeum upadku.
Po godzinie poszedł do toalety. Po drodze – skręcił w służbowy korytarz.
I zobaczył piekło.
Dwaj kelnerzy – młodzi, zarozumiali – stali pod ścianą i śmiali się. A przed nimi – kobieta. W niebieskim fartuchu. Z chustą na głowie. Ciężko utykała. Powoli, z trudem,Ich spojrzenia się spotkały, a Marek, zamiast gniewu, poczuł coś, czego nie doświadczył od lat – czystą, niepohamowaną potrzebę, by ta historia skończyła się tak, jak powinna – szczęśliwie.