Odwiedzam Bar u Kowalskiego od 1978 roku. Podłoga to wytarta wykładzina, boksy mają popękane czerwone skórzane siedzenia, a kawa jest tak mocna, że ożywiłaby nawet umarłego. To miejsce, gdzie o świcie zjawiają się kierowcy tirów i rolnicy. O 7:15 każdego ranka przy oknie siedzi Jan Kowalski, siedemdziesięcioośmioletni weteran z Wietnamu, z laską opartą o ścianę.
Jan nie słynie z radosnego usposobienia. Ludzie szeptają, że wojna nigdy go nie opuściła. Warczy na powolną obsługę, mruczy pod nosem na telewizor, a raz wykrzyczał do nastolatka: „Podciągnij te cholernie spodnie!” tak głośno, że usłyszała cała knajpa.
Mimo to jest częścią krajobrazu. Jak budzik z kukułką w kącie, którego nikt już nie nakręca.
Ale tego wtorkowego ranka wszystko pękło.
Kelnerka – Kasia, dwudziestoczteroletnia studentka zrezygnowana z politeki, teraz pracująca tu na pełen etat – przyniosła Janowi kotleta schabowego z frytkami. Dźgnął widelec w ziemniaka, zmarszczył brwi i trzasnął pięścią w stół tak mocno, że solniczka podskoczyła.
– Te frytki są zimne jak lód – warknął. – Walczyłem na wojnie, a w swoim kraju nie mogę dostać nawet gorącego jedzenia?
Głowy się odwróciły.
Kasia założyła ręce na piersi i odpowiedziała ostro: – Proszę nie krzyczeć. Robimy, co możemy.
Po knajpie przeleciał szmer. Nikt nigdy nie odzywał się tak do Jana. Kierowca ciężarówki mruknął: – Młodzi dzisiaj nie mają szacunku. – Kobieta przy barze szepnęła: – Ten staruszek powinien się wyluzować.
Twarz Jana zrobiła się czerwona jak burak. Odsunął talerz, złapał laskę i mruknął: – Pójdę wydać swoje złotówki gdzie indziej.
I wtedy się stało.
Z kieszeni jego marynarki wypadł portfel, uderzając o płytki z głuchym klapnięciem.
Kasia schyliła się, by go podnieść, zamierzając rzucić mu go z sarkastycznym „Proszę, panie”. Ale gdy go otworzyła, zastygła.
W środku było zdjęcie – wyblakłe, z pożółkłymi brzegami – kobiety w mundurze pielęgniarki. Za nim plastikowa opaska szpitalna, popękana i pożółkła, z wyrytym imieniem i nazwiskiem: Maria Kowalska.
Głos Kasi zmiękł. – To pańska żona?
Jan odwrócił się, trzęsąc się na całym ciele. Jego twarda mina pękła. – Tak. Marysia. Jest w szpitalu na Banacha. Chemia. – Gardło mu się ścisnęło. – Codziennie jem szybko, żeby zdążyć do niej, zanim będzie zbyt zmęczona, by rozmawiać.
W knajpie zapadła cisza. Telewizor bełkotał o wynikach meczów, ale nikt nie słuchał.
Przy barze odezwał się mężczyzna w średnim wieku. – Mój ojciec był w zeszłym roku na Banacha. Te godziny odwiedzin mają znaczenie.
Basia – właścicielka, z fartuchem poplamionym po latach smażenia kiełbas – przesunęła po blacie świeży talerz. Gorące frytki, z których jeszcze unosiła się para. – Na koszt firmy – powiedziała. – Zanieś to żonie.
Jan opadł z powrotem na ławkę, nagle mały, niemal kruchy. Kasia położyła przed nim portfel, ale nie odeszła.
W jej oczach błysnęły łzy. – Byłam nieuprzejma. Przepraszam. Jak skończy pan jeść, odprowadzę pana na przystanek. Za dziesięć minut kończę zmianę.
Jan mrugnął, zaskoczony. Po raz pierwszy od lat, może dekad, nie miał riposty. Tylko skinął głową.
Następnego ranka Jan wrócił. Ta sama ławka. Ta sama czarna kawa. Kasia postawiła ją przed nim, zanim zdążył poprosić.
– Jak się dziś miewa pańska żona? – zapytała.
Oczy Jana zmiękły. – Dziś się uśmiechnęła. Pierwszy raz od tygodni. – Głos mu się załamał.
Przy barze kierowca, który mruczał o „dzisiejszej młodzieży”, uniósł kubek w cichym toastA gdy wiatr zawiał przez otwarte drzwi, niosąc zapach świeżych bułek z pobliskiej piekarni, Jan zrozumiał, że nawet w najciemniejszym kącie życia można znaleźć iskrę ciepła – i że czasem wystarczy zwykły bar, by stał się miejscem, gdzie ludzie przestają być obcy.