Trzynastoletnia dziewczyna została wyrzucona z domu, ponieważ była w ciąży. Lata później wróciła, by zszokować wszystkich. „Masz coś do powiedzenia, Zosiu?” – głos Ludwika drżał z gniewu, gdy przemawiał z domu. Zosia skuliła się, nie potrafiąc spojrzeć ojcu w oczy. Ta trzynastolatka patrzyła bezradnie w podłogę, drżące ręce zaciskając na brzegu jego koszuli. „Bezwstydna” – dodała matka Zosi, Izabela, jej wzrok pozbawiony wszelkiej empatii.
Taka młoda, a już w ciąży. Boże drogi! Jak może urodzić kogoś w ten sposób? „Ja… ja chciałam” – wyjąkała Zosia, nie mogąc powstrzymać łez. Ludwik uderzył pięścią w stół, aż zatrzęsło się całe pomieszczenie. „Wiesz, jaką hańbę sprowadziłaś na tę rodzinę? Masz pojęcie, co ludzie będą mówić? Jak możesz jeszcze pokazywać się w tym mieście?” – Izabela prychnęła. „Ludwik, po co marnujesz na nią swój czas?”
Taka dziewczyna nie zasługuje, by tu zostać. Niech sama poniesie konsekwencje. „Nie, proszę, Mamo, błagam cię…” – Zosia podniosła zapłakaną twarz, by błagać matkę, lecz spotkała się tylko z lodowatym spojrzeniem. „Po co jeszcze tu klęczysz? Wynoś się!” – Ludwik zerwał się gwałtownie, wskazując na drzwi. Wydawało się, że podłoga zapadła się pod Zosią. Zachwiała się, cofając o kilka kroków, szeroko otwarte oczy pełne strachu.
„Nie mam dokąd pójść… Nie wiem, co robić” – wyjęczała. „To twój problem. Nie wracaj” – Ludwik odwrócił się do niej plecami, jakby była obcą. „Ludwik, masz rację. Trzymanie jej tu przyniosłoby rodzinie tylko więcej wstydu” – powiedziała Izabela, jej głos stanowczy, lecz pełen pogardy. Na zewnątrz niektórzy sąsiedzi śmiali się, wypatrując ciekawskich spojrzeń w stronę domu. Ich niedyskretne szepty i śmiechy kłuły Zosię w plecy jak noże. „Wynoś się natychmiast!” – Ludwik wykrzyczał, tracąc resztki cierpliwości.
Zosia odwróciła się i pobiegła, łzy płynące jej po twarzy. Zaczął lać jak z cebra, zimny i nieubłagany deszcz. Błądziła przez ciemne ulice, jej małe, zabłocone stopy zdrętwiałe od chłodu. „Wynoś się stąd! To nie miejsce dla ciebie” – ostry głos mężczyzny w średnim wieku zagrodził jej drogę do zrujnowanego domu, w którym szukała schronienia. „Potrzebuję tylko miejsca na noc” – błagała Zosia, jej głos załamywał się od płaczu. „Spadaj. Nie chcę problemów” – zatrzasnął drzwi, zostawiając ją samą na deszczu.
W kołyszącym się kroku dotarła do pobliskiego parku, zimne ławki ostatnią jej nadzieją. Gdy noc się pogłębiała, Zosia przytuliła się do ławki, ściskając brzuch, jakby chciała chronić maleńką iskierkę nadziei, która w niej rosła. „Hej, mała, stój!” – ochrypły głos rozległ się za nią, a po nim złośliwy śmiech. Zosia odwróciła się i ujrzała trzy postacie wyłaniające się z cienia, ich oczy błyszczące groźbą. „Co ty…?” – „Co robisz sama o tej porze? Szukamy zabawy, a ty się idealnie nadajesz” – jeden z nich powiedział z pogardą, zbliżając się z krzywym uśmiechem.
Zosia nie mogła wydusić słowa, tylko cofała się. „Nie uciekaj. Gdzie niby pójdziesz?” – Zosia ruszyła biegiem, łzy mieszając się z deszczem, gdy biegła na oślep. Serce waliło jej w piersi. Śliska nawierzchnia groziła, że się potknie z każdym krokiem, ale wola przetrzymania nie pozwalała jej się zatrzymać. Odgłos zbliżających się kroków był ogłuszający. Ale na szczęście Zosia skręciła w wąską uliczkę i zgubiła ich. Oparła się o ścianę, drżąc ze strachu i wyczerpania.
„Dlaczego… dlaczego wszyscy mnie nienawidzą?” – wyszeptała Zosia, jej głos zagłuszony przez deszcz. Tej nocy skuliła się pod drzewem w parku. Deszcz nie miał litości, zimno wsiąkało w jej kości. Nie wiedziała nawet, kiedy zasnęła. Śniły jej się rodzice, ale zamiast miłości, były tam tylko pogarda i odrzucenie. „Zosiu, zasługujesz na to” – grzmiał głos Izabeli, budząc ją gwałtownie. Zosia otworzyła oczy, całe ciało obolałe od zimna.
Gorączka paliła jej czoło, usta blade od chłodu. „Czy umrę tutaj?” – pomyślała, ogarnięta przerażeniem. Na zewnątrz wciąż lało jak z cebra, ale Zosia nie miała już siły, by walczyć. Wszystko zaczęło się przed nią zamazywać. „Dziecko, co ty tu robisz?” – ciepły, choć szorstki głos przedarł się przez ciszę. Zosia ledwo rozpoznawała sylwetkę kobiety pochylającej się nad nią, trzymającej duży parasol, który chronił je przed deszczem.
„Ja… ja…” – Zosia nie miała siły odpowiedzieć i osunęła się w ramiona nieznajomej. „Nie bój się, biedactwo. Pomogę ci” – powiedziała kobieta, delikatnie podnosząc Zosię. „Kim… pani jest?” – jęknęła Zosia, zamykając oczy od gorączki. „Tylko starą kobietą. Ale nie możesz tu zostać na taką ulewę.” Małgorzata zaprowadziła Zosię do swojego małego domku na rogu ulicy. Miejsce było skromne, ale ciepłe, wypełnione kojącym zapachem świeżego pieczywa, tak innym od chłodu na zewnątrz.
„Usiądź, przyniosę ci coś ciepłego” – powiedziała Małgorzata, wskazując Zosi krzesło. Jej wzrok był pełen współczucia, gdy patrzyła na przemokniętą, drżącą dziewczynę. Po raz pierwszy od wielu dni Zosia poczuła iskrę nadziei w tej obcej kobiecie. Jednak ból w brzuchu pozostawał jak otwarta rana. Następnego ranka Zosia obudziła się na drewnianym krześle w izbie Małgorzaty. Głowa wciąż ją bolała od gorączki.
Zapach świeżego chleba drażnił jej nozdrza, a pusty żołądek warczał, przypominając, że nie jadła od dwóch dni. „Obudziłaś się. Masz, ciepłe mleko” – powiedziała łagodnie Małgorzata, stawiając na stole szklankę mleka i kromkę chleba. Jej oczy wyrażały troskDziewczyna uśmiechnęła się przez łzy, bo choć przeszłość bolała, teraz miała rodzinę, która naprawdę ją kochała.



