Żaden dzieciak nie jest sam5 min czytania.

Dzielić

Zimny jesienny poranek miał w sobie coś niezwykłego. W Łodzi wiatr zwykle niósł ze sobą metaliczny zapach spalin i asfaltu, lecz tego dnia powietrze pachniało pustką. Marek Nowak, dyrektor zakładu pogrzebowego Wieczny Spokój, od dwóch godzin siedział w kaplicy. Przed nim biała trumna stała nieruchomo, jakby zawieszona w czasie. W środku spoczywało ciało

Kacpra Kowalskiego, dziesięcioletniego chłopca, który zmarł dzień wcześniej na białaczkę.

Marek widział już tysiące pogrzebów: wystawnych, skromnych, chaotycznych, a nawet groteskowych. Ale nigdy nie widział pogrzebu, na który

nikt nie przyszedł. Chłopiec wychowywał się u babci, jedynej osoby, która odwiedzała go w chorobie. Los, okrutny jak nigdy, zabrał i ją – zawał serca wysłał ją na intensywną terapię właśnie w przeddzień pogrzebu wnuka.

Opieka społeczna już podpisała dokumenty. Rodzina zastępcza, u której krótko mieszkał, wycofała się. Parafia odmówiła odprawienia mszy, bo „nie chcieli kojarzyć się z dzieckiem mordercy”. A zakład pogrzebowy, mimo obowiązku, miał pochować Kacpra w

miejskiej niszy, z numerem zamiast nagrobka.

Marek, ze łzami w oczach, sięgnął po telefon. W głowie kołatało mu się jedno nazwisko: Stefan „Jednooki”, stary znajomy, prezes klubu motocyklowego Wędrowcy. Znali się od lat, gdy żona Stefana umarła na raka. Motocykliści wówczas eskortowali kondukt pogrzebowy – z szacunku i przyjaźni. Teraz Marek wiedział, że tylko on zrozumie niesprawiedliwość tej chwili.

— Stefanie, potrzebuję pomocy — powiedział zduszonym głosem.
— Co się stało, Marek? — odpowiedział motocyklista, trzymając w dłoni kubek parującej kawy.
— Mam tu chłopca… zmarł na białaczkę. Nikt nie przyszedł. I nikt nie przyjdzie.

Stefan zaciął szczękę, marszcząc brwi.
— Dziecko z rodziny zastępczej?
— Gorzej — westchnął Marek. — To syn Marka Kowalskiego.

To nazwisko mówiło wszystko. Każdy je znał. Marek Kowalski, człowiek naznaczony przemocą, odsiadywał dożywocie za potrójne zabójstwo w porachunkach mafijnych. Jego twarz przewijała się w wiadomościach. A teraz jego niewinny syn miał być pochowany, jakby nigdy nie istniał.

— Marek, dziecko nie wybiera ojca. Daj mi dwie godziny.
— Wystarczy mi czterech ludzi do niesienia trumny…
— Będziesz miał więcej niż czterech.

Stefan się rozłączył. Wszedł do klubu, gdzie trzydziestu siedmiu mężczyzn piło, śmiało się i majsterkowało przy motorach. Wszedł na stół i powiedział:

— Bracia, jest dziesięcioletni chłopiec, który zostanie pochowany sam, bo jego ojciec siedzi w więzieniu. Zmarł na raka. Nikt po niego nie przyszedł, nikt go nie opłakuje. Ja idę na ten pogrzeb. Nikogo nie zmuszam. Ale jeśli uważacie, że

żadne dziecko nie powinno odchodzić samo, przyjdźcie do Wiecznego Spokoju za półtorej godziny.

Zapadła ciężka cisza. Pierwszy odezwał się Stary Niedźwiedź:
— Mój wnuk ma dziesięć lat. Idę z tobą.

Młot skinął głową:
— Mój też.
Rum, drżącym głosem, szepnął:
— Mój syn miałby dziesięć, gdyby nie ten pijany kierowca… — i nie dokończył.

Wtedy głos zabrał Wielki Michał, legendarny prezes Wędrowców:

— Dzwońcie do innych klubów. Do wszystkich. Tu nie chodzi o terytoria ani naszywki. Tu chodzi o dziecko.

Telefony poleciały w świat. Buntownicy, Rycerze Stali, Asfaltowi Diabli. Nawet kluby, z którymi od lat byli na noże. Wszyscy odpowiedzieli tak samo:

— Będziemy tam.

Warkot motorów
Marek nie rozumiał, co się dzieje. O drugiej po południu parking zakładu pogrzebowego drżał od huku. Trzysta dwanaście motorów

wypełniło nie tylko parking, ale trzy przecznice wokół. Mężczyźni i kobiety w skórzanych kurtkach, z naszywkami i błyszczącymi kaskami, schodzili jeden po drugim.

Gdy drzwi kaplicy się otworzyły, Marek wstrzymał oddech. W środku stała mała biała trumna. Obok – skromny bukiet kwiatów z supermarketu.

— To wszystko? — zapytał Żmija, jeden z najtwardszych motocyklistów.
— Kwiaty są ze szpitala — przyznał Marek. — Standardowy protokół.
— Niech się ten protokół goni — burknął ktoś.

Jeden po drugim motocykliści podchodzili do trumny. Twardzi mężczyźni, ze łzami w oczach, zostawiali drobne dary: pluszaka, zabawkowy motor, kwiaty, a nawet dziecięcą skórzaną kurtkę z haftem

„Honorowy Motocyklista”.

Ale to Kamień, weteran Buntowników, złamał wszystkim serce. Wyciągnął zmiętą fotografię i położył ją obok trumny.
— To mój syn, Kuba. Miał tyle samo, gdy białaczka mi go zabrała. Nie mogłem go uratować. Ale teraz, Kacprze, nie jesteś sam. Kuba pokaże ci drogę.

Łzy popłynęły. Nikt nie znał Kacpra, a wszyscy mówili o nim, jakby był ich własny. I w pewnym sensie był.

Niespodziewany telefon
Nagle zadzwonił telefon Marka. Odebrał i zbladł.
— Z więzienia — szepnął.
Wszyscy spojrzeli.
— Marek Kowalski… dowiedział się. O śmierci syna. Pilnują go, bo myślą, że próbuje się zabić. Pyta, czy ktoś przyszedł na pogrzeb.

W kaplicy zapadła absolutna cisza. Wielki Michał wystąpił do przodu:
— Włącz głośnik.

Głos Marka Kowalskiego był złamany, ledwo rozpoznawalny:
— Halo? Jest ktoś? Czy ktoś przyszedł po moje dziecko?

Stefan wziął głęboki oddech.
— Tak, Marku. Jesteśmy tutaj. Ponad trzystu osób. Nie jest sam. Twój syn dostał pogrzeb, na jaki zasłużył.

Przez telefon przeszedł szloch. Człowiek, którego bali się na ulicach, płakał jak dziecko.
— Dziękuję… Nie wiem, jak wam podziękować. Ja nie byłem… ja zawiodłem.
— Twój syn pytał, czy go jeszcze kochasz — powiedział twardo Wielki Michał. — A dziś my ci mówimy: kochałeś. I on wiedział, bo nie odszedł sam.

Marek Kowalski milczał. Potem, z głosem pełnym bólu, wyszeptał:
— Wy nie tylko uratowaliście mojego— Wyratowaliście nie tylko jego, ale i mnie — i w tej chwili, gdy setki silników zawyło jak jeden głos, Marek Kowalski wiedział, że nigdy nie będzie już sam, bo miłość, nawet ta zza krat, potrafi znaleźć drogę do serca.

Leave a Comment