Głos był jak żyletka na wietrze, ostry i rozpaczliwy, tak zimny, że ledwo dało się go usłyszeć.
—Proszę pana… — szepnęła. — Potrzebuje pan służącej? Zrobię wszystko.
Kazimierz Wolski nie zatrzymał się. Spóźniał się, ramiona naprężone po trzygodzinnym spotkaniu, które przeciągnęło się do późna. Szedł szybko, jego wypastowane buty skrzypiały na żwirze prowadzącym do bramy, dłoń już sięgała ciężkiej, kutej klamy. Żebraków widywał codziennie. Jego fortuna przyciągała zdesperowanych jak latarnia morską, więc nauczył się stawiać mury równie wysokie jak te, które otaczały jego posiadłość.
—Proszę…
Głos załamał się. To nie słowo go zatrzymało. To dźwięk, który po nim nastąpił. Cichy, zduszony jęk. Nie dziewczyny, ale zawiniątka w jej ramionach.
Odwrócił się, zniecierpliwiony. — Nie mam przy sobie gotówki. Powinnaś pójść do schroniska na—
Urwał.
To była tylko dziewczyna, może dwadzieścia jeden lat. Jej twarz była blada, ubłocona miejskim brudem, z zapadniętymi policzkami, jakby niosła w sobie głód, który zdążył już stać się częścią niej. Przyciskała do piersi zwinięty w kłębek koc, a z jego środka wystawała maleńka, blada piąstka. Niemowlę. Jej siostra, jak powiedziała.
Suknia dziewczyny, gruba i zniszczona, łopotała na wietrze. Nie drżała — wibrowała, jakby miała w środku naprężoną strunę. Ale nie spuściła wzroku. Jej oczy, szerokie i twarde, spotkały się z jego. To nie było spojrzenie żebraczki. To było spojrzenie żołnierza na straconej pozycji, który odmówił poddania się.
A potem Kazimierz to zobaczył.
Tuż pod jej uchem, tam gdzie kołnierz sukni został rozdarty, widniał mały znak — półksiężyc.
Kazimierz Wolski zapomniał oddychać. Jego dłoń, która już miała otworzyć bramę, zastygła na zimnym metalu.
Znał ten znak.
Wiedział.
Świat wokół niego rozpłynął się. Ubrania, żwir, dziewczyna — wszystko zniknęło, zastąpione zapachem stali i krzykami. Miał dwadzieścia jeden lat i stał w tym samym ponurym holu, patrząc, jak twarz jego ojca purpurzeje z wściekłości. Jego młodsza siostra, Małgorzata, płakała, ściskając w dłoniach rożek, szeroko otwarty, błagający.
—Nie chce nazwiska tej rodziny, ojcze! Nie chce mitów! Ale ja go nie oddam!
—Jesteś moją córką. WYNOŚ SIĘ!
Pamiętał, jak Małgosia odwróciła się do niego, z oczami pełnymi błagania. *Kazik, proszę. Nie pozwól mu tego zrobić.* A on stał bez słowa, gdy strażnicy jego ojca wyrzucali siostrę na ulicę, prosto w szalejącą burzę.
Zniknęła. Szukali jej, oczywiście. Wydał miliony, próbując ją odnaleźć, próbując uciszyć wyrzuty sumienia, które wżarły się w niego jak rdza. Ale ona żyła. Małgorzata i dziecko, którego nie chciała oddać. Dziecko, przypomniał sobie, które — jak mówił lekarz — miało mały znak w kształcie półksiężyca na szyi.
Serce waliło mu tak mocno, że aż bolało. Spojrzał na dziewczynę. To nie mogła być prawda. Po tylu latach… stała tutaj.
—Skąd to masz? — zapytał. Jego głos był wysoki, ostry, nie jego własny.
Dziewczyna, Ewelina, mrugnęła, zaskoczona jego reakcją. Podciągnęła kołnierz sukni, spoglądając na bramę, jakby ważąc szanse ucieczki.
—Co… co pan ma na myśli?
—Ten znak. Pokaż szyję.
Jej palce zadrżały. — To? To… to tylko blizna, proszę pana.
Słowa uderzyły go jak cios. Oparł się o bramę, zimny metal wżynając się w dłoń, chwytał się przeszłości, która nagle wróciła z całą mocą.
—Jak masz na imię? — spytał.
—Ewelina, proszę pana.
—A dziecko?
—Zosia. Moja siostra. — Przycisnęła niemowlę mocniej. — Proszę pana, przepraszam za kłopot. Pójdę już. Tylko… nie jadła od wczoraj. Mogę sprzątać. Gotować. Wszystko…
Zosia. Imię ich matki.
To było za dużo. To nie mógł być przypadek. To był los, pukający do jego drzwi.
—Wejdźcie — powiedział Kazimierz, cicho, ale stanowczo.
Ewelina cofnęła się. Jej strach był namacalny. Nauczyła się, zrozumiał, że mężczyźni z władzą i smutkiem w oczach nie niosą pomocy — tylko ran.
—Ja… proszę pana, potrzebuję tylko pracy. Albo jedzenia. Nie mogę…
—Nie pytam — odparł, łagodniejszym tonem, ale wciąż twardym. Otworzył bramę szeroko. — Chodź. Teraz. Twoja siostra marznie.
Zawahała się jeszcze przez sekundę, szukając w jego twarzy podstępu, pułapki. Znalazła odpowiedź. Widziała tylko mężczyznę, który patrzył na nią, jakby ujrzał ducha.
Trzymając Zosię mocno, Ewelina zrobiła mały, przerażony krok.
I przekroczyła próg.
Ciepło domu uderzyło w nią jak mur. Było gęste, ciężkie, pachnące aksamitem i lakierem, aż zakręciło jej się w głowie. Zatoczyła się, wpatrując w perskie dywany, marmurowe podłogi, schody ginące w półmroku, żyrandol, z którego zwisały kryształy jak zamarzłe łzy. To był pałac. To było więzienie. Było przerażające.
—Kazimierzu? Co się dzieje?
Głos, który przeciął ciszę, był wysoki, elegancki i lodowaty. Alicja Wolska weszła do holu z miną wyciętą w kamieniu. Jej diamenty migotały na szyi. Zamarła, widząc Ewelinę.
Jej oczy nie tylko patrzyły — oceniały. Katalogowały brudną suknię, twarz umazaną błotem, zawiniątko w ramionach. Patrzyła na Ewelinę jak na coś, co można zetrzeć z buta.
—Kazimierzu — powiedziała głosem, który był przerażająco spokojny. — Co to jest?
Ewelina przytuliła Zosię mocniej. Instynktownie opuściła głowę, jakby ją tego nauczono. *Nie patrz im w oczy. Bądź mała. Bądź niewidzialna.*
—Zawołaj panią Nowak — Kazimierz zwrócił się do żony,”Ewelina wzięła głęboki oddech i podeszła do młodej dziewczyny, widząc w jej oczach ten sam lęk, który kiedyś nosiła w sobie, i wtedy poczuła, że koło się zamknęło.”



