Wielki żyrandol rozświetlał komnatę porannym blaskiem, rzucając złote refleksy na marmurową posadzkę. Zosia wirowała boso, a jej biały fartuch unosił się w takt kroków. W dłoni trzymała drewnianą łyżkę jak mikrofon, śpiewając dla wyimaginowanej publiczności. Cisza pałacu dawała jej chwilę wolności — mogła marzyć, udawać, zapomnieć, że jest tylko służącą w obcym świecie.
Nie usłyszała, jak za jej plecami zatrzasnęły się ciężkie dębowe drzwi. Powietrze przeciął niski głos:
— Dobrze się bawisz?
Zosia zastygła w pół pirueta. Serce zamarło jej w piersi. Jej wzrok spotkał się z wysoką sylwetką w drzwiach — Aleksander Kowalski. Ten sam Aleksander Kowalski. Zamknięty w sobie miliarder, właściciel połowy nieruchomości w mieście, znany z chłodnej wyniosłości. Miał na sobie czarny garnitur uszyty na miarę, stalowe oczy i zaciśnięte szczęki. Samym swoim spojrzeniem potrafił uciszyć całe pomieszczenia.
Twarz Zosi spłonęła rumieńcem.
— Ja… tylko… — wyjąkała.
— Tańczyłaś? — przerwał jej, bez śladu uśmiechu.
Jej palce zacisnęły się na drewnianej łyżce.
— Przepraszam, proszę pana. Nie usłyszałam, jak pan wszedł. Wracam do pracy.
Ale Aleksander nie drgnął. Zrobił krok bliżej, powoli, jak drapieżnik, aż stanął tuż przed nią.
— Nie przypominam sobie, bym zatrudniał cię do występów… To twój sposób na ścieranie kurzu?
Wstyd Zosi przemienił się w irytację.
— Z całym szacunkiem, proszę pana, zrobiłam sobie minutę przerwy. To się nie powtórzy.
Aleksander przechylił głowę, obserwując ją, jakby był to nowy projekt inwestycyjny. Nagle sięgnął po telefon. Zosia poczuła ucisk w żołądku. Co zamierzał? Zwolnić ją? Nagrać? Wezwać gospodynię?
Nacisnął przycisk.
Z głośników popłynęła muzyka — wolny jazz, rozbrzmiewający z pianina w kącie, które włączyło się samo.
— Co pan robi? — szepnęła Zosia.
— Tańcz — odparł sucho.
Rozesmiała się nerwowo.
— Proszę pana, ja nie…
— To nie prośba.
Jego głos był spokojny, ale w oczach błysnęło coś, co przypominało ciekawość… niemal zabawę. Zosia zawahała się. Każdy włókien w niej krzyczał, by odmówić. Ale ta sama zbuntowana dziewczyna, którą kiedyś była, uniosła podbródek.
Zrobiła krok w tył i znów zaczęła tańczyć, tym razem w rytm muzyki.
Aleksander milczał. Wpatrywał się w nią intensywnie, z niezrozumiałym wyrazem twarzy. Zosia wirowała, fartuch falował, jej bose stopy ślizgały się po chłodnym marmurze. Gdy muzyka ucichła, zatrzymała się, łapiąc oddech.
— Zadowolony, panie Kowalski? — rzuciła z lekkim wyzwaniem.
Nie odpowiedział od razu. W końcu odezwał się oschle:
— Zatrudniona.
— Już tu pracuję — odparła zdezorientowana.
— Ale nie jako moja osobista pokojówka.
Oczy Zosi się rozszerzyły.
— Osobista…?
Skinął głową.
— Od jutra. Tylko moje apartamenty, posiłki, rozkład dnia. Pensja trzy razy wyższa.
Zosia niemal się zachwiała. Dlaczego ona?
— Dlaczego… ja? — wyszeptała.
Usta miliardera drgnęły w ledwie dostrzegalnym uśmiechu — tak subtelnym, że zaczęła wątpić, czy go widziała.
— Bo niełatwo cię zastraszyć.
I bez słowa wyszedł, pozostawiając Zosię samą na środku sali, z drewnianą łyżką w dłoni, kompletnie oszołomioną.
Kolejne dni były inne niż dotąd. Bycie osobistą służącą Aleksandra Kowalskiego okazało się… dziwne. Raz był zimny i władczy, innym razem niemal… ludzki.
Drugiego dnia, gdy przygotowywała śniadanie, wszedł do kuchni.
— Zawsze nuciZosia odwróciła się z zaczerwienionymi policzkami, a wtedy nagle zza jego pleców wyłoniła się ta sama kobieta ze zdjęcia, która teraz, z łzami w oczach, wyciągnęła rękę i szepnęła: “Córko…”



